[Rozdział 2] Znali się z sobą niedługo, lecz wiele.

14 2 0
                                    

Jeśli będziesz tak szeroko otwierał tę buzię, to ci napluję do środka.

— Chcę, żeby było głośno i wyraźnie. Mam mamrotać pod nosem na twoją maksymę?

Monika nie wierzy, że musi tego słuchać. Ma wrażenie, że to kara za popełniony grzech ciężki, jakim było zwolnienie się z lekcji biologii na tę "jakże istotną próbę z dwójką głównych aktorów". Ten haniebny czyn był przecież w dobrym geście — chciała bowiem uniknąć niezapowiedzianej kartkówki, którą przeczuwała w kościach, bo następna jedynka stanowiłaby poważne zagrożenie dla jej średniej. Wprawdzie dochodził już koniec kwietnia, ale to nie oznaczało, że może spoczywać na laurach. Nie, kiedy jest się na rozszerzeniu i walczy się o przetrwanie w grupie mądrzejszych od siebie.

Wracając — karma jest suką, bo teraz Monika musi siedzieć i wysłuchiwać tych dwóch kogutów, kiedy dają sobie bezużyteczne wskazówki i pseudo porady tylko po to, żeby sobie dopiec. Monia niby nie zna się na teatrze — ona umie tylko szyć, malować i chodzić na szpilkach. Ale jest prawie pewna, że niektóre z uwag nie są koleżeńską pomocą, mającą na celu poprawić jakość występu, a zwyczajną złośliwością. Drą się ze sobą od przeszło kwadransa, a przećwiczyli jedynie jedną bądź dwie kwestie.

Monika rzuca w Juliusza blond peruką, z wielkim prawdopodobieństwem zawszoną, gdyż Bóg jeden raczy wiedzieć, co ma swoje lęgowisko w tych kartonach.

— Dobra, chłopaki, bo mnie to już nudzi. Teraz pora na przymiarkę kostiumów. Jak nie będą pasować, to zaś potem będziecie mi stękać, więc wskakiwać w gacie. I sukienki.

Z tymi słowami Monika opuszcza salę, udając się po jeszcze jeden karton, w którym ułożyła wszystkie posiadające parę buty.

Julek i Adam patrzą się na siebie. Można by pomyśleć, że jeden na drugiego wilkiem będzie się gapić, ale prawda jest taka, że to nie jest ten rodzaj konfliktu — mogą się nie cierpieć, ale nie będą okazywać tego tak błahymi sposobami jak wystawianie języka albo złowrogie marszczenie brwi. Zawsze preferowali raczej przepychanki słowne i kąśliwe uwagi. I, broń Boże, żadnej przemocy fizycznej. Zresztą, żaden z nich w pięściach nie jest wystarczający silny, żeby powalić drugiego.

Odkładają na bok swoje kopie scenariuszy i zabierają ze stołu przygotowane wcześniej przez Monię zestawy do ubrania — dla Adama eleganckie spodnie i wzorzysta kamizelka, do dodatku biała koszula z prywatnej szafy pana od fizyki, Julek zaś dostąpi zaszczytu założenia czerwonej sukienki i wcześniej wspomnianej peruki.

— Miały być rękawiczki. — Juliusz dokładnie przeczesuje stertę ubrań ręką, jakby w nadziei, że rękawice zmaterializują się gdzieś pod. — Takie długie, białe. Do łokci.

— A co, bez nich nie będziesz w stanie zagrać? Twoje delikatne rączki obumrą? — Adam prycha, kręcąc głową. Zakłada białą koszulę na swoją bluzę z kapturem, co sprawia, że wygląda jak odrobinę przystojniejszy ludzik Michelin.

Juliusz przewraca oczami. Mógłby puścić niepotrzebny komentarz towarzysza mimo uszu, ale ma zbyt dobrą ripostę. Oj, zbyt dobrą.

— Wiesz, mógłbym grać bez rękawiczek, ale w jednej scenie masz mnie złapać za rękę. Nie chcę niczego od ciebie podłapać. Sam rozumiesz. — Juliusz szczerzy zęby w szerokim uśmieszku i oj, żałujcie, że nie widzicie, jak czerwony ze złości zrobił się w tym momencie Adaś. Tylko Julek to widzi i rozkoszuje się tym widokiem tak na długo, na jak długo pozwala mu przyzwoitość.

Aczkolwiek coś podpowiada mu, że nie takiej reakcji powinien się spodziewać. Owszem, chciał wkurzyć Mickiewicza, ba, ma to na swojej codziennej liście rzeczy do zrobienia, ale to, co prezentuje sobą teraz jego współgrający wydaje się być bardziej... speszeniem. Osobliwym rodzajem okazania wstydu. A już tym bardziej jest to widoczne, kiedy Adam nagle odwraca się plecami do Słowackiego, ściskając kamizelkę w kwiaty.

Rany Julek! (kinda Słowackiewicz)Donde viven las historias. Descúbrelo ahora