Światło dondonów

73 52 0
                                    

 - Link! - krzyczała. - Link! Czekaj!

Zatrzymałem się. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co wydarzyło się przed chwilą. Słyszałem jej kroki. Biegła najszybciej, jak mogła. Dyszała tak ciężko, jakby właśnie przebiegła z Hateno do Miasta Gerudo.

 - Link... - powiedziała już ciszej. - Link, ja...

Moja głowa wciąż nie potrafiła zrozumieć tego, co właśnie się wydarzyło. Może inaczej. Głowa potrafiła, ale serce wciąż nie wiedziało, co zrobić.

Albo jeszcze inaczej. Doskonale wiedziało, co chciałem zrobić, ale nie wiedziało, jak. I czy powinienem. Nie, na pewno powinienem. Nieważne. Właściwie to bardzo ważne.

Odwróciłem się do niej. Nadal nie pamiętałem wszystkiego, co wydarzyło się przed stu laty, ale wiedziałem aż za dobrze, kim była dla mnie wtedy i kim stawała się również w tamtym momencie.

Tyle, że nie potrafiłem sobie z tym wszystkim poradzić. Zbyt wiele wydarzyło się w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że to działo się naprawdę.

Dopiero wtedy zdawałem sobie sprawę, co to wszystko oznaczało dla mnie. Jak bardzo zmieni się moje życie, jeśli po raz kolejny rzucę mu rękawicę. Wcześniej o tym nie myślałem. Wtedy wszystko było takie proste. Wspólna walka, my we dwoje jako jedyni rzuceni przeciwko całemu złu świata. Księżniczka i jej rycerz. Piękne niczym w bajkach dla dzieci.

I skończyłoby się równie pięknie, gdybym zginął wtedy, przed stu laty. Ale los spłatał mi figla. Ktoś na górze chciał, żebym przeżył. Żebym się obudził i stoczył kolejną walkę, i kolejną, i kolejną. Aż wreszcie dotarłem do tamtego miejsca.

Tam, gdzie musiałem stoczyć walkę sam ze sobą. W lasy Faronu, w dziką puszczę, w której oprócz stada dondonów i śladów wygaszanego ogniska za nami nie istniał świat. Żaden świat oprócz nas. Oprócz mnie i Zeldy.

Oprócz księżniczki i jej bohatera. Tyle, że nie czekał nas los taki, jak w bajkach. Nie skończy się to słowami "i żyli długo i szczęśliwie". Może kiedyś. Ale daleka droga przed nami, by osiągnąć choć namiastkę szczęścia.

Jak daleka, przekonałem się już podczas tych kilku miesięcy. Ona księżniczka bez królestwa, ja bohater bez zwycięstwa. To znaczy, ja zwyciężyłem, a ona odzyskała królestwo, ale nie zmieniało to nic ani dla Hyrule, ani dla nas samych. Kraj pozostawał w zgliszczach. Ona nie wiedziała, co zrobić, by podnieść go z upadku. Ja nie wiedziałem, co zrobić, by jej pomóc. Oboje przegrywaliśmy najważniejszą z bitew.

Zmieniło się wszystko. I nie zmieniło się nic. Nawet to, że stała tuż obok, próbowała mi powiedzieć coś, co tak bardzo się dla niej liczyło, a ja znowu uciekałem. Chciałem usłyszeć jej słowa, a jednocześnie bałem się, co to oznaczało. Rozumiałem, że jeśli zaakceptuję jej wyznanie, w przyszłości stanę się kimś więcej, niż tylko upadłym bohaterem. Mogę stać się również upadłym królem. U boku królowej porażki.

Wiedziałem jedno. Gdybym wtedy stchórzył i uciekł, wszystko zmieniłoby się tylko na gorsze. Serce jeszcze nigdy nie biło mi tak szybko. Nawet podczas walki z Ganonem. Nawet wtedy, kiedy próbowałem uratować ją przed setką Gwardzistów. I nawet wtedy, kiedy obudziłem się w Świątyni Odnowienia i nie rozumiałem, gdzie się znalazłem i kim byłem.

Nie. Skoro to wszystko się wydarzyło, nie mogłem się wycofać. Nie chciałem stchórzyć. Chciałem tylko jednego.

Pokazać jej, że się nie pomyliła. Że nie na darmo czekała sto lat i wciąż wierzyła, że to ja zmienię los jej i całego świata. Nawet, jeśli nie uda mi się to drugie, byłem tylko o krok od tego, by dać jej choć namiastkę nadziei na odmianę własnej doli.

Dla niego cichy ogród, dla niej ciepły dom. The Legend of Zelda FanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz