1. Marigold

8.8K 919 112
                                    

Witajcie w pierwszym rozdziale! Koniecznie dajcie znać, jak Wam się podoba początek nowej historii <3

#ppzLS

Świat widziany do góry nogami czasami jest całkiem zabawny.

Ale nie wtedy, gdy wisi się za nogę na skraju dachu.

– Mari, na litość boską! – krzyczy skądś z dołu Lizzie. – Mari! Dzwonię po straż pożarną!

W jej głosie słyszę autentyczne przerażenie, jakby rzeczywiście mi coś groziło. A przecież do ziemi mam raptem jakieś piętnaście stóp.

No dobrze, to całkiem sporo, nawet biorąc pod uwagę zalegającą na ziemi cienką warstewkę śniegu. Ale przecież Lizzie mogłaby mi podłożyć materac albo coś i nie fatygować straży pożarnej, prawda?

Wymachuję rękami, próbując się czegoś chwycić. Czegokolwiek, co pomogłoby mi się dźwignąć i odzyskać równowagę oraz pozycję pionową. Czuję, że krew odpływa mi do mózgu i chyba mam czerwoną twarz, ale znacznie bardziej zajmuje mnie fakt, że lada chwila prawdopodobnie urwę sobie stopę w kostce. Ból jest niesamowity, chociaż wcale nie jestem taka ciężka, a moje próby odciążenia nogi niewiele dają.

Może to dlatego, że wiszę do góry nogami z pieprzonego dachu. W dodatku kurtka mi się podwija i moje nagie plecy smagają ostre podmuchy wiatru niosące ze sobą drobinki śniegu. To wprost cudowne rozpoczęcie sezonu zimowego.

– Dobra, dosyć tego! – drze się z dołu Lizzie. – Dzwonię po strażaków!

– Nie dzwoń! – błagam. – Jutro będę pośmiewiskiem w całym miasteczku!

– Będziesz ŻYWYM pośmiewiskiem! – odkrzykuje moja macocha. – Wolę żywe pośmiewisko niż martwe!

– Ja nie! – protestuję stanowczo. – Wolę umrzeć niż pokazać się wszystkim w takiej sytuacji!

– Mam w nosie, co wolisz – mamrocze Lizzie. – Idę po telefon.

– Nie zostawiaj mnie! – drę się.

Tak naprawdę wcale nie wolę być martwa niż żywa. Mam jeszcze całkiem sporo do zrobienia, w tym założenie lampek na drugiej połowie dachu, gdy już wyjdę żywa z tej połowy. Jednak na myśl o wzywaniu do mnie straży pożarnej robi mi się niedobrze. I to raczej nie dlatego, że wiszę z dachu głową w dół i zaczyna mi się w niej kręcić.

W zeszłym roku to tata zakładał lampki. W tym wszystko spadło na głowy moje i Lizzie i nie chcę po sobie pokazać, że cokolwiek tutaj mnie przerasta. Radzę sobie ze wszystkim perfekcyjnie. Zupełnie jak radził sobie tata.

Prawda?

– Przynieś drabinę – proszę słabo. – Jest w szopie.

– Nie wejdę po drabinie – protestuje Lizzie z histerią.

Wzdycham, próbując zachować spokój.

– Wolisz patrzeć, jak twoja pasierbica umiera? – pytam uprzejmie i odczekuję chwilę, a nie otrzymawszy odpowiedzi, dodaję: – Tak myślałam, że nie. Proszę, idź po tę cholerną drabinę. Poradzimy sobie bez wzywania strażaków.

Nie jestem kotem, który zabłąkał się na jakieś drzewo i teraz nie umie z niego zejść, do diabła.

Pospiesznie kroki Lizzie się oddalają i po ich kierunku domyślam się, że rzeczywiście udała się do szopy, nie do domu po telefon. Oddycham z ulgą, jednak w następnej chwili zaczynam panikować, bo sznur lampek zawieszony wokół mojej nogi poluzowuje się nieco i zsuwam się kilka cali w dół dachu. Teraz poza nim mam już nie tylko głowę, ale i ramiona, co zapewne oznacza, że możliwość wdrapania się z powrotem na dach bezpowrotnie odeszła.

Prędzej piekło zamarznie | ZOSTANIE WYDANEDonde viven las historias. Descúbrelo ahora