Rozdział 3

107 58 0
                                    

Przez czas podróży Jamil unikał swojej kajuty. Udało mu się zdrzemnąć, ale póki księżniczka wampirów była na pokładzie, nie potrafił pozwolić sobie na pełen odpoczynek. Znajomy widok Almas Jaziry, wyłaniającej się ze spokojnego morza, ucieszył go jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Otaczały ją rozrzucone po morzu zielone wysepki, czasem rozmiaru wystającej skały, a czasem mieszczące na sobie jedną czy dwie rybackie chaty. Wszystkie należały do archipelagu, położonego pomiędzy wybrzeżami Cesarstwa Tawazun i Borgitii. Sama Almas Jazira była największą z nich. Choć jej nazwa oznaczała Diamentową Wyspę, nie miała żadnych własnych surowców, które uzasadniały rozwój tutejszej cywilizacji.
A mimo to powstała na niej społeczność silna i niezłomna, której nawet największe imperia z trudem dorównywały na morzach. Jej stolicą była właśnie Hatoria - miasto, którego nazwa we wszystkich pobliskich krajach wywoływała uśmieszek na ustach rozpustników, gniewny grymas stróżów prawa i nadzieję w sercach uciekinierów.

Zawsze, kiedy na horyzoncie pojawiały się jej portowe zabudowania, Jamil czuł, że wraca do siebie. Tu się urodził, stąd pochodziła również jego matka. Ojca nigdy nie spotkał i nie wiedział o nim wiele, ale biorąc pod uwagę, że zaginął ma morzu, on także musiał być prawdziwym Almasarem.

Znał tutaj każdy zaułek. Znał ciasne, przeludnione domy i uliczki, na której z resztą umorusanej dzieciarni spędzał całe dnie. Jeśli pójść nią w lewo, dochodziło się do portu, a jeśli w prawo, kolorowymi ozdobami witała Dahabiya. Było to ogromne targowisko, gdzie towary z różnych stron świata kusiły przechodniów i pobudzały dziecięcą wyobraźnię. Tu zdobywał swoje pierwsze drobniaki, korzystając z nieuwagi sprzedawców lub kupujących. Później zaczął zarabiać uczciwie, obsługując gości w tawernie i wysłuchując awantur właściciela. Był nim gruby smokoczłowiek o obwisłych skrzydłach, którego cała okolica przezywała Ropuchem.

Ale dorastający Jamil nie potrafił zadowolić się takim życiem. Z zazdrością wysłuchiwał opowieści żeglarzy i piratów. W końcu morze upomniało się o niego samo. Pewnego razu dał się wciągnąć w pijacką rozróbę, po której pozostało pobojowisko ze stłuczonego szkła i połamanych mebli. Ropuch, który wcześniej groził tym niejednokrotnie, ostatecznie go wówczas wyrzucił. Swoimi wyczynami w bójce przyciągnął jednak uwagę kapitana, który zaproponował mu dołączenie do swojej załogi. A takiej propozycji nie odrzuciłby żaden szanujący się Almasar.

Wtedy jego życie na dobre się rozpoczęło. Pozwolił, aby sztormy, huk dział i dalekie lądy przejęły jego duszę. Uczyniły z niego mężczyznę i wojownika, a w końcu także kapitana, kiedy po jednej z bitew ciało jego poprzednika spoczęło w morskich głębinach. Mijały lata, a on wciąż nie odczuwał zmęczenia ani utraty formy. Zaczynał czuć się nieśmiertelny.

Ale nawet teraz, kiedy spędzał na morzu więcej czasu niż na lądzie, Hatoria nadal pozostała jego domem. Nie zamieniłby jej na żadne cesarskie pałace.

Nie sądził, że Constantia spojrzy na nią tak samo. Ale przynajmniej nie było to miejsce, w którym czekał na nią kat i pragnący krwawego spektaklu tłum.

– Dopłynęliśmy – oznajmił, wchodząc do kajuty.

– Do Kosstapoleis – bardziej stwierdziła niż zapytała, choć wciąż nie mogła do końca pogodzić się z tą nieuchronnością.

– Nie. Do Hatorii. Jeśli będziesz mieć szczęście, znajdziesz jakiś statek, który zabierze cię jak najdalej od Cesarstwa. A teraz idź, zanim zmienię zdanie – nakazał.

–  Czy to znaczy że... Wypuszczacie mnie? – Jej brwi uniosły się z niedowierzaniem.

– Powiemy, że utonęłaś podczas próby ucieczki. Może to im wystarczy.

Już w czasie ich pierwszej rozmowy coś podszeptywało mu, że nie powinna umierać. Nauczył się ufać swojemu instyntkowi. Zwłaszcza temu do ludzi. Już jakiś czas temu zauważył u siebie pewien szczególny dar do widzenia mroku czającego się w spotykanych osobach. Taki mrok zdecydowanie wyglądał przez oczy tawazuńskiego oficera, który przekazywał mu Constantię. W niej samej natomiast nie dostrzegł go tyle, ile sugerowała reputacja wampirów.

Uwolnił jej ręce z kajdan. Westchnęła z ulgą, rozmasowując nadgarstki. Wychodząc, zatrzymała się w progu.

–  Dziękuję, kapitanie – powiedziała z wahaniem. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz dziękowała komukolwiek, nie wspominając już o wypowiedzeniu tych słów do przedstawiciela rasy niższej.

– I nie daj się znowu złapać, księżniczko – uśmiechnął się pod nosem.

Schodząc na pirs odwróciła głowę raz jeszcze, a potem szybkim krokiem przemknęła się w głąb obcego, tętniącego życiem portu. W mieście, gdzie można było spotkać przybyszy ze wszystkich stron świata, jej wampirze rysy nie powinny wzbudzać podejrzeń.

Do odprowadzającego ją wzrokiem Jamila docierało jednak, że zręczne kłamstwo może tym razem nie wystarczyć. Nie było to jakieś drobne przestępstwo, na które Tawazun przymknęłoby oko, ale uwolnienie więźnia o państwowym znaczeniu. Po czymś takim sami powinni pójść za radą, której udzielił wampirzycy i zniknąć stąd najszybciej, jak to możliwe. Hatoria była miejscem bezpiecznym od cesarskiego prawa, ale też pierwszym, gdzie ktokolwiek zacznie ich szukać.

Było jednak za późno. Większość załogi zdążyła już samowolnie opuścić statek. Nie znał sposobu, który mógłby powstrzymać ich od uczczenia wojennych zwycięstw w porcie. Nawet władza kapitana było drugorzędna wobec pewnych niepisanych reguł, wyznaczających życie Almasarów od pokoleń. Teraz mógł tylko liczyć, że i tym razem nie zawiedzie go szczęście.

***

Smokoludzie choć byli dobrymi lotnikami to niewielu potrafiło bez przygotowania latać na duże odległości. Clementine z powodu na swój zawód, była szybsza, zwinniejsza i wytrzymalsza od innych przedstawicieli swojej rasy. I z tego powodu duża część osób, która o niej słyszała schodziła jej z drogi.
Samica wylądowała przy drewniano-kamiennej strukturze. Budynek posiadał wykwintne wzory zakończone pozłacanymi zdobieniami. Zabójczyni podeszła do drzwi, gdy chciała zapukać wrota same się otworzyły. Uprzeciła ją młoda czarnowłosa kobieta.

– Czy zastałam przywódcę Almas Jaziry? – zapytała najmilej jak mogła.

– Tak, zastała pani go w domu. Powinien być w ogrodzie za budynkiem. A pani to kto? – odparła kobieta.

– Jestem Clementine posłaniec Tawazun. – nie czekając na odpowiedź samica weszła do środka. Wnętrze domu prezentowało jeszcze większy przepych niż z zewnątrz. Złote żyrandole, srebrne wykończenia ścian robiły na Clementine większe wrażenie niż pałac Cesarski.

– Zaprowadzisz mnie do niego?

– Po prostu niech pani idzie prosto. – odpowiedziała kobieta i bez zbędnych pytań poszła sobie w swoim kierunku.

Posłańczyni zrobiła tak jak ją poinstruowano. Przed jej oczami pojawił się jak na majestat domu mały skromny ogródek. W którym pośrodku stała ławka, a na niej siedział stary mężczyzna, który wpatrzony był przed siebie. Clementine zchrząknęła. Mężczyzna nie zareagował.

Constantia szła wzdłuż portu szukając okrętu z symbolem Magarostanu. Na razie naliczyła 30 statków handlowych z Borgitii planowała się tam udać, lecz ich sąsiad Al-Atlanda jest wasalem Tawazun. Co sprawia, że jej nie przyjmą. Jedynym miejscem oddalonym od wpływów Cesarstwa był Magarostan. Constantia słyszała opowieści o tamtejszym okrutnym władcy, lecz ona wolała już zginąć z jego ręki, niż z ręki Tawazun. Gdy przechadzała się brzegiem portu rozległ się głośny wybuch, gdy obróciła się na pięcie zobaczyła znikające pierścienie na niebie, te same co nad Urbs Regum. Zaczęła powoli się wycofywać nie patrząc w tył. Pech chciał, że wpadła na kogoś.

Harmonia i ChaosWhere stories live. Discover now