Był listopadowy dzień, dokładnie czternasty września. Zamaszyste drzewa chyliły się ku słońcu, a ostatni śnieg, osiadłszy ospale na ich czubkach spadał coraz niżej. South park było miejscem, gdzie śnieg nigdy nie topniał i zdawać się mogło, że zdarzały się tam nietypowe, a nawet paranormalne rzeczy. I w środku tego bałaganu, po chodniku wyłożonym z szarej kostki brukowej, szło dwóch chłopców.
Jeden z nich, troszkę niższy, szczuplejszy z bardziej zadartym nosem, drżał, potykał się i poprawiał kolejny raz fałdy swojej koszuli. Nazywali go Tweek, gdyż takim imieniem uraczyli go rodzice. Była to zabawna kombinacja jego nazwiska. Tweek Tweak. Brzmi zabawnie, nie? I chociaż jemu przypominało to bardziej skowyt niedomagającego skowronka, dopraszającego się o czerstwą skórkę chleba, nikt nie przywiązywał do tego większej wagi. Bawełniana koszula przylegała ściśle do jego ciała, choć była na tyle krótka, iż sama wypadała z uścisku jego ciemnych jeansów, które jak imadło trzymały go w pasie. Nic nie powiedział, chociaż tyle słów wpychało się brutalnie na jego usta, że jego wywód zmienić się mógł w bełkot a następnie w trajkot.
Z drugiej strony, patrząc na chłopaka odrobinę wyższego. A może to wina jego butów z szeroką i wysoką podeszwą? Zrozumiał, że zbyt dużo czasu poświęcił kunszcie jego buta, bo wzrok jego towarzysza natychmiast się przeniósł na niego, a gęste czarne brwi zmarszczyły się. Przesunął wzrok na jego oczy. Och, nie! Dlaczego on mruży oczy? Czyżby domyślił się, że w tej całej farsie, nazwanej romantycznie spacerem, były jego ukryte intencje? Dlaczego patrzy na niego, jak na spiskowca? Czy on podejrzewa? Czy go oskarża?
– Masz brudny policzek.
Och, czyli o to chodziło. Przesunął dłonią, na której zaległ się atrament po policzku, aby go wyczyścić. Jego myśli kotłowały się, nawet kiedy wykonywał tak prosty ruch, tak zwyczajną czynność, iż mógłby zasnąć, robiąc to. A jednak, kiedy tylko rozprowadził więcej hebanowego tuszu, wywołał jedynie prychnięcie, po czym nastał cichy śmiech. On, stanął. Drugi stanął również.
– Ty... Śmiejesz się – przemówił blondyn, ściskając dłońmi rąbki swojej kraciastej koszuli, ażeby nie zacząć machać rękami jak opętany.
I wtem, twarz bruneta otępiała w rozmyśle, później przeobraziła się w powściągliwość, a po względnej analizie zmarszczył brwi i osowiał, co trwało jakoś z pięć minut, co daje sześćdziesiąt sekund razy pięć, co stanowi zbyt dużą liczbę, aby ją obliczyć. Stanął jak sosna, obok której się zatrzymali i patrzyli sobie w oczy zaciekle. Żaden z nich nie chciał zdjąć wzroku jako pierwszy, również żaden nie chciał opuścić broni.
– To normalne... nie? – odezwał się, nieco oschle brunet. – Tweek? Czujesz się dobrze, kochanie?
– Nie, zdaje mi się, że mam gorączkę.
– Od głupoty nie dostaje się gorączki.
– Hej! Ciągniesz mnie po tym lesie przez sam nie wiem ile! – Towarzyszy mu gestykulacja godna pożałowania. – I nie widać nawet końca ulicy. Mówiłeś, że to zajmie krótko. Ach! Do diabła z twoimi faktami Craig.
– To nie spacer Tweek. Po prostu wracamy do domu.
Wtem Tweek zamilknął, czuł jakby umknął mu ten fakt. Czy naprawdę zapomniał? A może był tak zajęty myślami, że kiedy Craig zapytał go o odprowadzenie do domu, nie usłyszał nic z tego. Próbował powrócić myślami do tego momentu, przypominając sobie jak jego włosy były ułożone, jak cienkie pasma wydostawały się spod jego czapki, mimo że tak uparcie próbował je ukryć z powrotem. Przypomniał sobie jak świeciły jego oczy, w których mieścił się blady blask jarzeniówek szkolnych i jak wąski był jego nos, jeśli patrzył na niego od przodu. Zliczył trzy nitki wystające z jego czapki. A może były to cztery?
YOU ARE READING
ONE SHOTY II South Park
FanfictionKrótkie opowieści z South Park by me Znajdują się tam: a) genderblend b) mirrorverse c) opowieści o dzieciach d) fluffy, angsty, enemies to lovers