❀ Four - Revolution is a woman ❀

196 39 45
                                    

Rosalie Martell miała piękne i gęste złote pukle, zazwyczaj zakręcone w grube fale i spięte przy twarzy. Ta fryzura była poniekąd jej znakiem rozpoznawczym. Idealnie komponowała się ona z niebieskimi niczym letnie niebo, dużymi oczami, okolonymi długimi czarnymi rzęsami. Rose lubiła malować usta na czerwono, a paznokcie na czarno. Często było to powodem upominania jej przez nauczycieli, ale jako że była już na ostatnim roku nauki w Hogwarcie, niewiele sobie z tego robiła.

Tego dnia siedziała przy swoim biurku, w dormitorium w zachodniej wieży, gdzie mieściły się wszystkie komnaty Krukonów. Odpuściła sobie dwie ostatnie lekcje, by zyskać w ten sposób trochę wolnego czasu. To, co miała do zrobienia, wymagało skupienia i ciszy. A już na pewno nie było mowy, by ktoś niepożądany się o tym dowiedział.

Rose kończyła właśnie pisanie ostatniego z siedmiu listów. Każdy z nich był inny i zawierał wyjątkową zagadkę. Dziewczyna dobrze wiedziała, że plotki o białych różach zdążyły już roznieść się po szkole. Uczniowie, którzy je dostali, mogliby się naradzić albo zdradzić sobie rozwiązanie zagadki, dlatego koniecznym było wymyślenie siedmiu, zupełnie od siebie różnych zadań. Wraz z pomocą drugiego założyciela Klubu Białej Róży, przez zimowe ferie opracowali złożony plan. Dobrze już wiedzieli, że w Hogwarcie było wielu uczniów, którym nie podobała się opresja Dolores Umbridge. A że Rose zawsze lubiła mącić, traktowała to wszystko niczym swoje odwieczne powołanie. Powód, dla którego znalazła się w Hogwarcie.

Zamek potrzebował rewolucji. A rewolucja była kobietą.

Delikatne dłonie o długich palcach i umalowanych na czarno paznokciach wreszcie związały ostatni rulon srebrną tasiemką, a później oznaczyły go woskowym symbolem róży, zupełnie jak poprzednie. Wszystko było już niemal gotowe.

Teraz trzeba było jeszcze rozesłać listy odpowiednim osobom. A później musiała już tylko zaczekać i przekonać się, kto naprawdę okaże się godny, by wstąpić w szeregi ich tajnego stowarzyszenia.

Stowarzyszenia, którego celem było zasianie zamętu i chaosu, uprzykrzenie życia Dolores Umbridge, a także wszystkim jej wiernym poplecznikom, ale przede wszystkim tchnięcie choć odrobiny nadziei w serca zrezygnowanych uczniów.

Rebelia powoli rozpuszczała już swoje witki w zimnych murach prastarego zamku, ale jej apogeum miało dopiero nastąpić.

Draco Malfoy, Blaise Zabini i Teodor Nott przemierzali właśnie ośnieżone błonia, wracając do zamku z treningu Quidditcha. Draco dał swojej drużynie taki wycisk, że wszyscy ledwo powłóczyli teraz nogami, zmęczeni, spoceni i zziajani.

— Mówię wam, jak się po tym nie pochorujemy, to ja jestem reinkarnacją Merlina — powiedział Blaise, przerywając tym samym ciszę, wcześniej mąconą jedynie świstem mroźnego wiatru.

Dygoczący z zimna Teodor zgodził się z nim skinieniem głowy.

— Ja już się czuję chory — odparł, szczękając zębami.

Draco prychnął na to wyniośle.

— Malfoyowie nigdy nie chorują. Zostawiamy to słabszym jednostkom — rzekł z wyższością.

— Dzięki, Draco. Miło jak zawsze — westchnął Nott, próbując przy tym skostniałymi dłońmi poprawić swój mokry od śniegu szalik, żeby dawał mu choć trochę ciepła.

— To nie moja wina, że takie są fakty. Gdybyście żyli w starożytnej Sparcie, rodzice musieliby was zrzucić z klifu — wymądrzał się dalej Draco.

Jako że szedł przodem, nie mógł zobaczyć, jak jego przyjaciele wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Blaise zamierzał dać blondynowi do zrozumienia, że mają po dziurki w nosie jego pyszałkowatości, dlatego bez zbędnych ceregieli pchnął Draco w plecy, a ten runął jaki długi, prosto w najbliższą zaspę.

The white rose club || DrarryWhere stories live. Discover now