ᴘɪᴇśɴ́ xxɪx

8 2 0
                                    

(ᴋʀᴀ̨ɢ ᴠɪɪɪ. ᴛᴌᴜᴍᴏᴋ x. ғᴀᴌsᴢᴇʀᴢᴇ. ᴀʟᴄʜᴇᴍɪśᴄɪ.)

Rozmaitymi tłum ludu ranami
Tak moje oczy upoił w tej chwili,
Że pragnął spocząć i trzeźwić je łzami.
«Co tak spoglądasz?» przemówił Wirgili,
«Czemu tak pilno patrzą twe powieki
Na tłum tych cieniów tak smutnie kaleki?
Tegoś nie robił przy drugich tłumokach:
Gdy chcesz policzyć, duchów tu jest ile,
Pomyśl; ta jama wykuta w opokach,
Ma w swym obwodzie dwadzieścia dwie mile.
Księżyc już zaszedł pod nasze podnóże,
Odtąd dość krótki (szanuj lot chwil czynnych,)
Czas dozwolony do pielgrzymki twojej;
Jeszcze masz widzieć wiele rzeczy innych,
O których może myśl twa ani roi».
Odpowiedziałem: «Gdybyś spojrzeć raczył
Na powód, co tu wzrok mój tak zahaczył,
Dłużej mi patrzeć pozwoliłbyś może?»
Wódz szedł, ja za nim z wolna sunąc nogą,
Dodałem jeszcze, wciąż mówić ochoczy:
«Tam, skąd utkwione odjąłem me oczy,
W jamie, co w skał tych zapadła krawędzie,
Myślę, swej winy płacze duch mój krewny,
Która tam jego kosztuje tak drogo!»
Mistrz odpowiedział: «Hamuj pociąg rzewny,
Dłużej tym duchem nie rozrzewniaj myśli,
Marz o czym innym, gdzie on jest, niech będzie.
Widziałem jego w chwili, gdyśmy przyszli
Na łuk mostowy, on cię zauważał,
Wskazywał, żywo palcem ci pograżał;
Słyszałem, jak nań jeden duch przeklęty:
Geri del Bello, po imieniu krzyknął,
Lecz tyś był hrabią z Hetfortu zajęty,
W to miejsce wtedy spojrzałeś, gdy zniknął».
A ja: «Śmierć jego, której wstyd podziela
Krew nasza, od nas wygląda mściciela;
Dlatego, myślę, z uczuciem pogardy,
Nie mówiąc do mnie, odszedł duch ten hardy,
Co go w mej duszy jeszcze droższym czyni».
Tak mówiąc szliśmy do pierwszej przystani,
Skąd mógłbym widzieć dno innej otchłani,
Gdyby być mogło świetlej w tej jaskini.
Gdym już od mostu stał o kilka kroków,
Gdzie był ostatni klasztor Złych Tłumoków,
Krzyki boleści, co w mej czułej duszy,
Ile ich było, razem się zmieniły
W żelazne strzały, tak serce raniły,
Tak, że rękoma zatykałem uszy.
W miesiącu sierpniu społem tłum zebrany
Chorych z Maremmy i Waldikijany
I co w sardyńskich szpitalach się mieści,
Dałby nam chyba obraz tych boleści.
Z jamy buchały podobne wyziewy,
Jakimi dysze zgangreniałe ciało.
I zwróciliśmy krok nasz na brzeg lewy,
Który się długo jedną ciągnie skałą;
Spojrzałem w otchłań, gdzie na dnie jej łoża
Karze fałszerzy sprawiedliwość boża.
Nie mógł smutniejszy być widok w Eginie,
Gdzie tysiącami chory lud wymierał,
A mór zwierzęta i płazy pożerał;
Gdzie, jeśli wierzyć na poetów słowo,
Z nasienia mrówek wylęgły na nowo
Lud ją zaludnił, zwany Mirmidony,
Jak widok duchów w tej ciemnej dolinie,
Jakby stos trupów bezładnie zrzucony.
Ten brzuchem cały do ziemi przypada,
Ów głowę skłonił na ramię sąsiada,
Ci na czworakach pełzają jak gady.
A szliśmy milcząc jako dwa niemowy,
Słuchając, patrząc na chore gromady,
Niezdolne dźwigać bezwładne tułowy.
Dwóch wzajem na się opartych siedziało,
Strupy im całe cętkowały ciało;
Jak zgrzebłem żywo pociąga stajenny
Przed przyjściem pana, choć ziewa półsenny,
Tak ci po strupach paznokciami wodzą,
Przez co bolesne swe świerzby łagodzą,
Przeciwko którym już nie było środka;
Jak pod kucharskim nożem pstrąg lub płotka
Miece łuskami, tak strupów kawały
Spod ich paznokci jak łuska leciały.
«Ty, co jak garbarz przez smutną konieczność,»
Rzekł wódz mój, «skórę chropawą pryszczami
Wyprawiasz, gładząc paznokcia ostrzami,
Mów, czy się spotkam tutaj z Latynami?
Oby twój paznokć nie stępiał przez wieczność!»
— «Tutaj w nas obu dwóch Latynów witasz!»
Rzekł jeden z płaczem, «ktoś ty, co nas pytasz?»
Mój wódz tak mówił: «Jestem duch i oto
Schodzę tu razem z żyjącą istotą,
By całe piekło poznał chodząc ze mną».
Dwa cienie łamiąc podporę wzajemną,
Ze drżeniem ku mnie zwrócili się oba;
Na wieść tę wszyscy zerwali się społem.
Mistrz rzekł: «Mów teraz, co ci się podoba».
Rad z przyzwolenia tak mówić zacząłem:
«Niech pamięć o was czas, co wszystko gładzi
Wskrzesi od wschodu słońca do zachodu;
Kto wy jesteście, z jakiego narodu,
Że wśród mąk takich wam tu serce radzi
Przede mną z chęcią otworzyć się szczerą?»
Cień rzekł: «Arezzo jest moja kraina
Kazał mnie spalić z Syjeny Albero,
Chociaż tu inna wtrąciła mnie wina.
Wprawdzie z nim mówiąc napomknąłem żartem,
Że ze mnie dzielny powietrzny latawiec;
On człowiek małej głowy a ciekawiec,
Chciał, abym odkrył sztuki tajemnicę;
A że nie byłem Dedalem w praktyce,
Spłonąłem za to, żem kumał się z czartem.
A że był ze mnie alchemik imienny,
Minos niemylny w sędziego pojęciu,
Wtrącił mnie w Tłumok ostatni z dziesięciu».
«Oprócz Francuzów,» mówiłem poecie,
«Więcej próżnego narodu na świecie
Nie ma zaiste jako lud z Syjeny».
Wtenczas to słysząc, drugi trędowaty,
Mówił: «Z nich pierwszym wyjątkiem jest Strikka,
Który wydawał pieniądz przyzwoicie,
Trwonił kapitał, gdy brakło intraty;
Drugim Nikolo, co pierwszy użycie
Zbytkowne odkrył wonnego goździka
Mógłbym wyłączyć inne pasibraty,
Z tych Asciano winnicę bogatą,
Wielki las przejadł i Abbagliato
Dowiódł, że jemu w głowie niepstrokato.
Lecz iżbyś wiedział, kto twoim wykrzykom
Taki wtór trzyma przeciw sieneńczykom,
Skieruj twe oczy do mojej figury,
A w twej pamięci rysy me odżyją.
Ja za pomocą alchemiji złoto
Rad fałszowałem, jam cień Kapokijo!
Możesz przypomnieć, że byłem niecnotą
A przy tym małpą wyborną z natury».

Boska Komedia | 𝐃𝐚𝐧𝐭𝐞 𝐀𝐥𝐢𝐠𝐡𝐢𝐞𝐫𝐢Where stories live. Discover now