Rozdział 6

860 46 4
                                    


Zaraz po tym, jak zatankowałem auto, mimo protestów Sary sięgnąłem do bagażnika i podałem jej czysty biały T-shirt, by mogła się w niego przebrać. Zaproponowałem też, żeby rozłożyła część swoich ubrań na tylnej półce tak, by intensywne promienie słonecznie osuszyły wchłoniętą przez nie wilgoć. Kiedy wypakowała plecak, pobiegła do łazienki zrzucić mój dres, ja zamówiłem dla nas po kanapce z salami i wodzie. Zakupy wcisnąłem do własnego plecaka i zapłaciłem za benzynę, jeszcze raz analizując wszystko to, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin.

Nie żałowałem złożonej Sarze propozycji, wręcz przeciwnie. Przejechanie południowego wybrzeża zapowiadało się na prawdziwie fascynująca przygodę, a ja naprawdę miałem ochotę takową przeżyć. Problem, a raczej nuta niepewności pojawiała się w miejscu, w którym docierało do mnie, że chciałem ją przeżyć w towarzystwie mojej sąsiadki z naprzeciwka. Widziałem, że znalazła się w trudnej sytuacji i potrzebowała kogoś, kto jej w tym pomoże. Kogoś, kto ją wesprze. Nie uważałem jednak, bym był idealnym kandydatem na to stanowisko. Czułem się trochę jak Shrek, który zupełnie nieproszony wyrwał Fionę z wieży strzeżonej przez smoka, by wyręczyć tego kurdupla, Lorda Farquada. On trochę tak jak ja znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Bo przecież gdyby nie to, że natknąłem się na nią wracając z imprezy, pewnie nawet nie wiedziałbym, że jej rodzice się rozwodzą.

Ale nie mogłem się już wycofać. Sara zaraz po tym, jak otrząsnęła się z pierwszej fali szoku, nie przestawała mi dziękować i zarzekała się, że odda mi co do funta za wyjeżdżone podczas tej podróży paliwo. Oczywiście nie przeszło mi nawet przez myśl, by przyjąć od niej jakiekolwiek pieniądze.

Wychodząc z budynku stacji zauważyłem ją opartą o maskę hondy. Uśmiechnąłem się do siebie rozpoznając swoją koszulkę na jej tułowiu. Wzrok miała wbity w jeden z niszczejących budynków, którego fasadę porastał gesty bluszcz. W dłoni ściskała – jakże by inaczej – szkicownik i ołówek. Byłem ciekaw, czy kiedykolwiek uda mi się ją namówić, by pokazała mi choć jedną ze swoich prac.

Chcąc dać jej czas potrzebny na skończenie rysunku, postanowiłem ogarnąć dla nas środki na wyprawę życia, jak nazywałem ją w myślach i wyciągnąłem telefon z tylnej kieszeni spodni, by wybrać numer mamy. Odebrała po trzecim sygnale.

– Hej – zawołałem siląc się na wesołość.

Wiedziałem, że nie będzie zadowolona, kiedy dowie się co zamierzam. Nie lubiła Sary i jej rodziny, dlatego raczej ciężko było mi uwierzyć, że zareaguje na mój pomysł z entuzjazmem. Mimo to wierzyłem, że nam pomoże.

– Adrien, kochanie! Za ile będziesz?

W tle rozległo się pikanie mikrofalówki. Pewnie zasiadali z tatą do śniadania. Oczami wyobraźni widziałem naszą jasną kuchnię i ustawiony na stole bukiet świeżych kwiatów. Mama uwielbiała kwiaty, a tata zawsze dbał, by nigdy ich nie zabrakło w naszym domu.

– Ja...yyy... – Szukałem właściwych słów, jednocześnie zapominając języka w gębie.

– Musisz koniecznie dać nam znać, kiedy wjedziesz do Heartland. Mamy dla ciebie z tatą niespodziankę, więc chcemy być przygotowani – pisnęła, a ja chyba po raz pierwszy, przez ułamek sekundy żałowałem, że nie wracam póki co do domu.

Oblizałem wargi i wbiłem wzrok w jaśniejące niebo, jakbym wierzył, że ktokolwiek tam na górze pomoże wybrnąć mi z tej całej niezręcznej sytuacji. Niestety, w tym wypadku byłem zdany na siebie.

– No właśnie, mamo – zacząłem niepewnie. – Ja w zasadzie dzwonię w tej sprawie. Nastąpiła mała zmiana planów.

– Kolejna impreza z Rickiem? – zachichotała. Musiała też odsunąć telefon od twarzy, bo słyszałem jak z oddali nawołuje coś do taty.

Give me one reasonWhere stories live. Discover now