Rozdział 1: Miłe złego początki cz. 4

29 10 41
                                    

Winter coraz częściej zerkała znad kartek na drżący płomień świecy. Wosk zdawała się znikać w oczach, zostawiając po sobie jedynie karbowaną kałużę. Spinell spóźniała się, a Winter bezskutecznie starała się stłumić rosnący niepokój. Pióro skorzystało z jej roztargnienia i atrament skapnął z zawieszonej nad dziennikiem stalówki, tworząc dorodny kleks u dołu wpisu. Winter osuszyła niecierpliwie papier i aż podskoczyła, gdy do jej uszu dotarł wyczekiwany chrobot przekręcanego w zamku klucza. Niemal strąciła kałamarz, zrywając się z krzesła. Powstrzymała go jedną ręką, drugą zatrzaskując dziennik, mimo że jeszcze nie wysechł i docisnęła okładkę do piersi. Koc zsunął się z jej pleców, jakby przestraszył się gwałtownych ruchów, kiedy Winter pobiegła do drzwi. Zignorowała chłodny dotyk drewnianych desek na bosych stopach i przeskoczyła palenisko na podłogi. Na końcu języka miała już wyrzuty za to, ile strachu najadła się przez opieszałość Spinell. Wolną ręką odepchnęła spuszczoną ze stropu drabinkę i dopadła do wejścia w chwili, gdy drzwi otworzyły się do wewnątrz.

— Jesteś wreszcie... — zaczęła, ale oddech uwiązł jej w gardle, kiedy przełknęła resztę słów, kiedy które zgubiły nagle drogę do jej ust. Wejście stało otwarte na oścież, a za nim rozpościerał się nocny pejzaż. Klucz sterczał z zamka, zapomniany przez zbyt jasną rękę, która nadal trzymała naciśniętą przed chwilą klamkę.

Zamiast feniks na progu stał nieznajomy mężczyzna, równie materialny co spokojna noc za jego plecami. Niebieskie oczy odwzajemniły spojrzenie zmartwiałej Winter, zanim zdążyła odwrócić wzrok.

Patrzyła na Tropiciela z krwi i kości, nachylajacego się do niej przez zbyt niskie dla swojej postury wejście, ale zamiast zrobić cokolwiek, stała tylko jak kołek. Wgapiała się w niego bezmyślnie, nie będąc w stanie nawet mrugnąć. Miał ją jak na talerzu, osaczoną we wnętrzu Drzewa, ale nawet nie ruszył się w jej stronę.

Razem z Tropicielem do wnętrza wdarło się chłodne, wieczorne powietrze, które okrążyło Winter i objęło opiekuńczo, jakby w odpowiedzi na jej przerażenie. Za jej plecami płomień świecy drgnął i zgasł, pozostawiając po sobie jedynie wątłą strużkę dymu.

Winter tkwiła w miejscu z półotwartymi ustami, na których zamarło zdławione powitanie i tłukącą się w jej sparaliżowanym umyśle świadomością, że zaraz zginie.

Jak on ją znalazł? Gdzie była teraz Spinell? Czy musiał minąć ją, zanim tutaj przyszedł?

Łańcuszek pytań przewijał się przez głowę Winter, jakby próbował zrekompensować brak znajomego ciężaru medalionu na szyi. Miała ochotę po niego sięgnąć, choć przecież nie mógłby teraz w niczym pomóc. Czuła się, jakby jej umysł zamienił się w jałową ziemię, zupełnie bezpłodną i nieużyteczną.

Jak przekroczył granicę? Skąd wziął klucz?

Jej serce tłukło się jak oszalałe. Spinell całe życie przygotowywała ją na ten moment, a mimo to widok Tropiciela w ich domu całkowicie ją sparaliżował. Nie wiedzieć czemu on również zamarł, może podobnie zaskoczony, że po tylu latach wreszcie odnalazł żywioł ognia w sercu zapomnianego przez wszystkich lasu.

Winter nie miała pojęcia, jak długo musiała tak stać, bo napierający coraz bardziej natarczywie chłód docierał do niej jak przez mgłę. Ba, wszystko docierało do niej jak przez mgłę, ale mimo wahania, które powinno kosztować ją życie, otrząsnęła się pierwsza. Instynkt zaskoczył na odpowiednie miejsce i uniosła do tej pory przyciskany mocniej do piersi dziennik. Jej ciało, być może wiedzione odruchem wpojonym mu na tylu treningach przez Spinell, zadecydowało za nią, co robić i zanim Tropiciel zdążył w pełni zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, zdzieliła go z rozmachem po głowie.

Maki w ogniu: Odkryty płomieńWhere stories live. Discover now