Rozdział czterdziesty ósmy

216 33 7
                                    

                                                        Rozdział czterdziesty ósmy

                                                                                 THOREN

Osiemnaście lat


Edgar pozwolił mi skosztować odrobiny życia poza piwnicą. Wpakował mnie do samochodu i przywiózł na wieś, gdzie wręczył długi rzeźnicki nóż. Miałem wbić ostrze prosto w serce zwierzęcia, które tydzień temu wydało na świat swoje potomstwo. I zrobiłem to. Zabiłem.

Najpierw wszedłem do boksu. Stojąc pod ścianą obserwowałem nerwową maciorę, która prychając próbowała mnie ostrzec przed atakiem. A potem klęknąłem na oba kolana i spojrzałem jej w ślepia. Wiedziałem, że chciała żyć. Miała przecież młode do wykarmienia. Wiedziałem, że będzie uciekać, ale wiedziałem również, że ją dogonię. Ona też to wiedziała. Czuła, że spogląda w oczy mordercy. Zdenerwowana popędzała prosięta, chciała je wyprowadzić z boksu, pragnęła oszczędzić im tego widoku. I mimo, że Edgar stał nade mną z biczem, który smagał moje plecy w akcie naglenia, ja czekałem. Czekałem aż maciora wygoni wszystkie małe, różowe kulki. Ból zadawany przez wuja nie wzbudzał we mnie większej agresji. Czasami miałem wrażenie, że już nie czuję. Że mrok pochłonął moje uczucia i stałem się głazem.

– Chcesz mieć czyste ubrania? Znasz cenę!

Edgar krzyczał, a jego bicz rozcinał skórę na moim przedramieniu.

– Zrób to, Thoren! Pragnę zobaczyć jak wyzwalasz w sobie tę bestię! Wiem, że ją masz. No dalej! Dalej!

Kolejne smagnięcie uwolniło krew. Zacisnąłem powieki, bo ból był powodował mdłości. A może to ten chlew? Te wszystkie nerwowo chrumkające świnie? W boksie zostało jedno młode. Najwidoczniej schorowane, zbyt słabe, by odejść. Powoli, nie podnosząc się z kolan podszedłem do prosiaka, wziąłem go na ręce, które trzęsły się i pokrywały coraz mocniej krwią. Nie wiedząc czemu, przytuliłem do niego blady policzek, a potem wyszeptałem „Przepraszam, ale muszę zabić twoją mamę." Po czym odniosłem go do drugiego boksu, wcisnąłem między rodzeństwo i wróciłem.

Maciora też.

Edgar wykonał zamach trafiając biczem w moją szyję. Jęknąłem, a z moich oczu trysnęły długo powstrzymywane łzy.

– Albo ją zabijesz albo nie dostaniesz kropli wody! – Grzmiał przypominając mi w jakim piekle się znajduję. Serce tłucze mi się w piersi jak dzwon, przełykam z trudem ślinę. Od bardzo dawna staram się jedynie wytrwać, by pomścić rodzinę. Znoszę głód, upokorzenie i ból mając wyryte w sercu pragnienie sprawiedliwości. Bo wszystko co złe, musi się kiedyś skończyć.

Nie spuszczając wzroku z maciory zagarnąłem nóż, trzymałem go ciasno w dłoni. Obróciłem, tak, że w ostrzu lśniło moje paskudne odbicie.

– Bestia! Bestia! Bestia! – Edgar krzyczał unosząc ręce. Wyglądał jak szaleniec.

Nie znoszę myśli, że prosięta są tuż obok. To przecież tak samo...jak w moim przypadku. Gdy przypomniałem sobie tamten dzień, coś we pękło. Złość zmieszana ze strachem, żal pochłonięty przez niekończące się cierpienie. To wszystko spowodowało, że uniosłem nóż i wydając z siebie głośny okrzyk przerażenia wbiłem go głęboko w ciało maciory. Gorąca krew trysnęła niczym gejzer. Splamiła moją twarz, dłonie, starą szmatę, która udaje koszulkę i spodnie. Wsiąkła w materiał, przenikała aż do skóry. Kwik ugodzonej świni niósł się echem po całym chlewie, a ja dyszałem ciężko.

– Co za przedstawienie!

Patrzyłem na gasnące zwierzęce życie, wyjąłem z ciała ostrze, a potem odwróciłem się i niewiele myśląc wybiegłem z bosku. Furia, którą czułem przysłoniła mi zdrowy rozsądek. Ruszyłem na swojego oprawcę. Edgar zdumiony moim zachowaniem, nie zdołał się obronić. Ociekające świńską krwią ostrze przecięło mu ramię.

– Ty skurwysynie!

Chwycił mnie za kark, uderzył kilka razy w brzuch i siłą wyrwał ostrze z mojej dłoni. Przewrócił na poranione biczem plecy, kopnął butem w twarz i sięgnął po leżące zardzewiałe łańcuchy. Owinął nimi moje nadgarstki, szarpnął za ramię.

– Wstawaj, gnoju! – Warczał przysuwając mi ostrze do szyi. – Wstawaj albo cię kurwa zasztyletuje!

Wstałem. Moja śmierć byłaby głupotą. Czymś, co tylko ułatwiłoby Edgarowi kontynuowanie tego gówna. Moje osiemnastoletnie ciało zaczynało się poddawać, kiedy wepchnął mnie do boksu z martwą maciorą. Przed oczami pojawiała się czerń, zaschnięte łzy tworzyły skorupę na moich policzkach.

– Wytrzymam. – Mamrotałem zaciskając zęby. – Wytrzymam.

Nie wiem kiedy nastała ciemność, nie pamiętam momentu, w którym straciłem przytomność, ale teraz, gdy otwieram oczy, moje drżące dłonie nadal są owinięte łańcuchem. Smród starego chlewu wypełnia mi nozdrza, ale nie dlatego płaczę.

Wyję z bezsilności. Z przejmującego bólu.

Kiedy spoglądam w stronę prosiaków, widzę je przy kracie. Wszystkie kierują swoje ślepia w kierunku martwej matki. Szarpie mną wściekłość, bo doskonale wiem, co dzieje się teraz ich małych sercach.

Są sparaliżowane lękiem.

Uderzam złączonymi dłońmi o kraty i modlę się do boga, w którego już nie wierzę. Hałas nie płoszy młodych, nadal tam są. I nadal cicho chrumkają. W pewnym momencie łańcuch delikatnie obsuwa się z moich nadgarstków. Uderzam więc znowu i znowu, aż uwalniam przeguby. Spanikowany wybiegam z boksu i pędzę w kierunku otwartych drewnianych drzwi, lecz szybko uświadamiam sobie, że mogę spotkać tam Edgara. Cofam się, wspinam na jakieś jutowe wory z żarciem, a następnie resztką sił podciągam do prostokątnego okna. Kiedy się rozglądam nie widzę wuja ani jego goryli. Podejmuję ryzyko i wyskakuję. Przewracam się na ziemię, koziołkuję i cudem nie łamię żadnej kości.

To moja szansa.

Podnoszę się mimo palącego bólu na całym ciele. Zmuszam nogi do biegu. Chcę się wydostać z gospodarstwa.

– Kurwa!

Wściekły głos Edgara alarmuje mnie, o niebezpieczeństwie.

– Zaufałem ci! Zaufałem ci, gnoju! Nie uciekaj!

Szybciej. Biegnę coraz szybciej, a adrenalina działa jak środek znieczulający. Wiem, że nie mogę się zatrzymać. To wyścig na śmierć i życie. Mdłości przesuwają mi się w górę gardła, pluję, wycieram suche usta i wybiegam na wiejską drogę.

– Zabiję cię, Thoren! Zabiję jak psa! Nie uciekniesz mi! Słyszysz?! Nie uciekniesz!

Wrzaski Edgara odbijają się echem w mojej głowie, gdy wpadam w pole kukurydzy. Ocierając się o szorstkie liście wchodzę głębiej, aż w końcu pozwalam sobie na oddech. Siadam na ziemi, zwijam się w pół i wymiotuję żółcią. Pali mnie przełyk, palą mięśnie i krwawiące rany na ciele. Z prawie nadludzkim trudem odrywam czoło od chłodnego gruntu i zmuszam się, by iść dalej.

Nie wiem gdzie jestem, ale muszę dotrzeć do miasta. A potem odnaleźć ośrodek, w którym przeprowadzane są nabory do wojska. Bo stanę się żołnierzem, Edgar już mnie nie dorwie. 

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE  2025 /Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz