Rozdział pięćdziesiąty

261 33 8
                                    

                                                                      Rozdział pięćdziesiąty 

                                                                                     THOREN

Osiemnaście lat

Washington, Yakima Training Center


Kurz osiada mi na płucach.

Stoję wraz z dziesięcioma innymi chłopakami na spękanej słońcem ziemi i zaciskam zęby, by nie zacząć krzyczeć. Boli mnie całe ciało. Nieprzerwanie od...nawet nie wiem kiedy. Miesiąca? Pół roku? Trzech lat? Na moich wyprostowanych ramionach widać grube żyły i spięte mięśnie dźwigające ciężar drewna długiego na ponad dziewięć stóp. Pot spływa po moim czole, drobinki poderwanego przez wiatr piasku wpadają mi do nozdrzy powodując nieznośnie łaskotanie. Nabieram powietrza i wówczas czuję na sobie przenikliwy wzrok porucznika Jasona.

Wiem, że chce mnie złamać. Udowodnić, że nie nadaję się do wojska. Unoszę podbródek i wbijam w niego tak samo świdrujące spojrzenie. Gdy przyjmował mnie tydzień temu na szkolenie powiedział, że jestem zbyt chudy. Niedożywiony. Za bardzo posiniaczony. Pytał o rodzinę, a potem kazał mi szukać wsparcia w ośrodkach dla sierot. Nie dawał mi szans, ale byłem uparty. Musiałem taki być, żeby nie wrócić do Edgara. Obiecałem sobie, że zniosę wszystko, byle tylko uciec od tego człowieka.

– Poddaj się, Davies. – Nieco pobłażliwy ton porucznika Jasona uświadamia mnie, że zmienił taktykę. Pod płaszczem współczucia kryje karabin, którego odpali, gdy uwierzę w ociekające słodkim fałszem słowa.

– Nigdy, sir! – Krzyczę, choć kilka razy mimowolnie ugiąłem kolana.

– Spójrz na siebie, nie dajesz już rady. Zostaw to cholerstwo i idź się napić zimnej lemoniady.

Kurwa, tak bardzo jestem spragniony.

– Przecież widzę, że za chwilę pękniesz.

Mam urywany oddech, potężną suchość w ustach i może mógłbym odpuścić? Może udałoby mi się wziąć tylko jeden, malutki łyk? Coś zaciska się na moim sercu. Strach. Panika skutecznie odpycha ode mnie wizję orzeźwiającej lemoniady. Boże, nie mogę się poddać. Nie teraz!

– To nie jest miejsce dla ciebie, Davies. Sierotki potrzebują czułej opieki.

Kpi ze mnie. Z mojego cierpienia. Zaciskam powieki, bo nieoczekiwanie moje oczy zachodzą mgłą. Jestem zmęczony treningiem, walką...jestem zmęczony życiem, ale jeśli powiem „dość" to zawiodę nie tylko siebie lecz przede wszystkim rodzinę. Czy mogę ich rozczarować?

Nie. Nie mam prawa tego zrobić.

Mimo, że moje powieki są zamknięte, czuję jak po moich policzkach spływają łzy. Pociągam nosem, słysząc śmiech porucznika. Zapewne sądzi, że rozkleiłem się z powodu bólu i sahary w buzi. Nie ma jednak pojęcia, że mój cichy płacz jest wyrazem siły i determinacji. Nie wie, że nazywając mnie sierotą wznieca we mnie ogień, który pochłania wcześniejsze wątpliwości.

– Tu jest moje miejsce, sir! Nie poddam się! Nigdy! – Wykrzykuję wbijając paznokcie w korę drewna.

– Dlaczego to robisz? – Porucznik podchodzi bliżej, jego miętowy oddech owiewa mi twarz. – Dla kogo?

– Dla rodziców, sir! Dla moich sióstr! Patrzą na mnie i chcę żeby byli dumni.

– Co ty pierdolisz, Davies? Przecież oni nie żyją. Jesteś sam jak palec.

– Dopóki żyję, oni też żyją. – Odpowiadam stanowczo. – Chcę służyć, sir. Tu jest moje miejsce i... – Znowu krzyżujemy spojrzenia. – Możesz mi nie wierzyć, ale wytrwam. Przejdę ten pierdolony trening, a potem wstąpię do trzeciej dywizji. – Nie rejestruję momentu, w którym mój mózg postanowił zignorować militarne zasady i zwracam się do porucznika po imieniu. – I będę, kurwa, żołnierzem!

Porucznik Jason nie odpowiada. Patrzy na mnie przez kilka sekund, a następnie odchodzi. Opiera się o maskę jeepa i krzyżując ramiona na szerokiej piersi obserwuje całą naszą grupę.

– Masz jaja. – Słyszę pełen podziwu głos chłopaka, który stoi tuż za moimi plecami.

– Przygadałeś mu. – Dodaje kolejny. – Aż miałem ciarki. Myślałem, że ci wyjebie.

Cóż, również brałem to pod uwagę.

– Davies! Do mnie!

Ostry ryk porucznika mrozi mi krew w żyłach. Nie chcę puszczać kłody, bo nie jestem pewny, czy to nie ponowne zagranie.

– To rozkaz!

Szlag. A jednak jest poważny. Powoli odrywam zesztywniałe palce od drewna i robię niepewny krok w przód. Kręci mi się w głowie, nogi drżą tak bardzo, że ledwie udaje mi się podejść do porucznika.

– Zachciało ci się pyskowania, Davies? Zdajesz sobie sprawę, że postawiłeś się niewłaściwej osobie?

– Tak, sir. – Mówię bez cienia wahana, choć w głębi jestem pełen lęku. Jeśli teraz mnie wyjebie, to...

– Jestem pod wrażeniem.

Chwila. Co?

– Nikt do tej pory nie miał odwagi, żeby ominąć mój tytuł. – Porucznik mruży oczy. – Jesteś inny, Davies. Podobasz mi się. Masz w sobie coś wyjątkowego. Ta wściekłość, bezczelność, ten upór... dobra robota.

Stoję jak rażony piorunem, bo kompletnie nie wiem jak się zachować.

– Nie stój jak pizda, tylko zasuwaj do kantyny. Zasłużyłeś na tę cholerną lemoniadę.

Zdumiony odwracam się na pięcie i zaczynam maszerować w kierunku oddalonego o kilkanaście mil budynku.

– Davies!

Zatrzymuję się w pół kroku, odwracam i widzę uśmiech na durnej gębie porucznika.

– Twoja rodzina jest z ciebie dumna.

Serce wali mi w piersi jak oszalałe.

– Dziękuję, sir.

Cudem udaje mi się zachować spokój. Pomimo bólu w mięśniach idę energicznym krokiem w stronę kantyny i dopiero, gdy wchodzę do środka pozwalam sobie na emocje. Zwiniętą w pięść dłonią ocieram łzy z zakurzonej twarzy, opadam ciężko na plastikowe krzesło i przywołując w mglistych wspomnieniach uśmiechy bliskich, nalewam do szklanki lemoniadę. 

Till the Last Breath / ZOSTANIE WYDANE  2025 /Waar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu