Dziadek i układy

7 0 0
                                    

Następnego ranka obudził mnie ostry dźwięk dzwonka. Zwlokłem się zaspany, otwierając drzwi na słoneczny początek dnia i mrużąc oczy ujrzałem wójta, uśmiechniętego niczym księżyc w pełni.

- Jest pan Kantor – Biedrzychowski ucieszył się jeszcze wyraźniej – Gościa prowadzę, umawialiśmy się na dziś. Nie za wcześnie?

Głupio było protestować i przyznać się, że całkiem zapomniałem.

- Nie... Proszę...

Wójt odsłonił towarzyszącego mu faceta, w dobrze skrojonym garniturze, schludnie ogolonego, o ciemnych włosach i wysokim czole, trzymającego nonszalancko ręce w kieszeni. Facet uśmiechnął się i podał mi prawicę.

- Wiktor Kazan, bardzo mi przyjemnie.

Pomyślałem w tym momencie o tym, że moja matka zawsze miała pewne określenie na tego typu miny – gdy oczy nie uśmiechały się, usta rozciągały się nieco przymusowo i fałszywie, a skrzydełka nosa lekko uchylały, jakby wyczuły coś, czego nie należało dotykać. To była mina „kota srającego na pustyni". Nie pasowała mi jednak do niej druga część zdania, gdzie facet wyjątkowo rozciągnął ową przyjemność w pewien zawoalowany, drapieżny sposób.

- Jonasz Kantor.

Podałem rękę ręce, która nosiła złoty zegarek. I bransoletę. I sygnet.

- To właśnie potencjalny kupiec, który mógłby nabyć ziemię i dom po twoim dziadku – wójt wyjaśnił wesoło – Pan chciałby obejrzeć wszystko, jeśli można.

- Można – odparłem – zapraszam do środka.

Głupia nieprzemyślana formułka, zapomniałem o nieziemskim syfie w pokoju.

- To stary dom – gadał Biedrzychowski, próbując się mieścić w drzwiach sieni i kuchni, wczuwając się jednocześnie w rolę przewodnika – Czasy sięgają jeszcze przed drugą wojną... niskawe sufity, ale jak się urządzi, to i latem i zimą mógłby służyć za całkiem miłą chatę. Kuchnia ma piec, a tu jest jedyny wykończony pokój...

Nim zdążyłem zareagować, stanęli w progu pokoju dziadka, Biedrzychowskiemu nieco zrzedła mina, za to Kazan nagle poweselał.

- Kawalerskie życie – skomentował to, co było stosem brudnych, średnich i dobrych ciuchów, opakowaniami po przekąskach, rozbebeszoną pościelą, petami w misce i oczywiście licznymi butelkami po wódce w różnym stopniu napoczęcia. A na stole leżały woreczki z ziołami.

Poczułem się nagle jak menel, dzieciak na studiach bez matki, któremu nie ma kto prać, sprzątać i gotować.

Kazan wypadał nagle jak miliarder naprzeciwko uchodźcy.

- To może chodźmy na drugą stronę... – zaproponował wójt – Tam są trzy piękne, duże pomieszczenia.

Po zaglądnięciu w każdą dziurę w przypadku Biedrzychowskiego i pobieżnym oglądaniu, w przypadku niezbyt chyba zainteresowanego Kazana, poszliśmy na zewnątrz, żeby obejrzeć podwórko i działkę. Minęliśmy przy okazji jego samochód, którym miliarder najwyraźniej przywiózł ze sobą wójta. Czarny, tegoroczny Mercedes błyszczał w słońcu. Niektórzy to mają życie.

- Solidna szopa, no a pole przed nami – wójt wskazał w bok, na łąkę zarośniętą do pasa – Niezbyt dobrej klasy, bo piątej, ale za to w bardzo ładnym położeniu, z ładnym widokiem.

- Można zajrzeć do szopy? - zapytał mnie Kazan ni stąd, ni zowąd.

- Tam mam tylko swoje auto... - odparłem, mając przed oczami swoją biedną vectrę, która miała dziś zabieg u mechanika – i parę starych gratów...

Jonasz Kantor: AnimakolektaWhere stories live. Discover now