To, czym byliśmy

979 129 12
                                    

Lubię sposób, w jaki trzymasz mnie za rękę.

Jest w tym jakaś nieokreślona magia; magia wymieszana z odrobiną ciepła, troski i zaufania. Kiedy twoja silna dłoń zaciska się wokół mojej, drobniejszej, czuję się wtedy bezpiecznie. Kiedy twoje długie i szczupłe palce przeplatają się z moimi, krótkimi i pulchniejszymi, staję się odważniejsza. Przenosisz na mnie swoje radosne spojrzenie, a ja wówczas uśmiecham się szeroko, ukazując rząd białych zębów. Kiedy się boję, wystarczy zaledwie twój kojący dotyk, twoja zimna dłoń otulająca moją, a cały strach znika w ciągu ułamka sekundy.

Nic nie jest w stanie mnie zniszczyć, gdy mam cię u swojego boku, Doktorze.

Mam wrażenie, że moje dawne życie, to z czasów, kiedy jeszcze cię nie znałam, jest tylko senną wizją, psikusem mojej własnej wyobraźni. Kiedy biegniemy do TARDIS, uciekając przed okropnymi kreaturami tego wszechświata, czuję się tak, jakbym robiła to od zawsze; jakbym urodziła się tylko po to, żeby podróżować z tobą w czasie i przestrzeni.

Nigdy nie będzie niczego bardziej wspaniałego niż my, niż Doktor i jego Rose Tyler. Gdy stoimy ramię w ramię, trzymając się mocno za ręce, nikt nie jest w stanie nas pokonać.

– Ale ja przecież nie mogę umrzeć! Powiedz, że nie mogę – mówię z przerażeniem, lekkim niedowierzaniem. Zimno ściany za moimi plecami sprawia, że odrobinę drżę. – Nawet się jeszcze nie urodziłam, to niemożliwe, abym umarła! Czyż nie?

Ze strachem wypełniającym twoje tęczówki przyglądasz się niespokojnym umarłym, którzy próbują pokonać metalowe kraty oddzielające nas od nich. Zaraz staniemy się tacy jak oni. Przenosisz na mnie swój błękitny wzrok, trwa to zaledwie ułamki sekund, choć dla mnie smakuje to goryczą wieczności. I spokojnie, patrząc prosto w moje pełne przerażenia oczy, oznajmiasz:

– Przykro mi. – Na chwilę wstrzymuję oddech. Mówisz coś jeszcze, ale nie do końca jestem w stanie rozdzielić słowa, które wypływają z twoich ust. Pojedyncze zdania docierają do mnie jak przez mgłę, odbijając się echem w mojej głowie. Mrugam kilkukrotnie, próbując skupić się wyłącznie na tobie. – Możesz urodzić się w XX wieku i umrzeć w XIX. A to wszystko moja wina.

I w tym momencie po raz pierwszy słyszę wyrzuty sumienia w twoim głosie. Twój oddech jest nerwowy, płytki, przyspieszony, bezustannie patrzysz na mnie wzrokiem wypełnionym smutkiem i żalem. I jedyne, co mam ochotę zrobić, to nie krzyczeć na ciebie, za to, że mnie tu sprowadziłeś, do XIX-wiecznego Cardiff, że zaraz przez ciebie zginiemy i najprawdopodobniej nikt z mojej rodziny nigdy się nie dowie, co się ze mną stało; chcę ci powiedzieć, cicho, głosem pełnym opanowania, że to przecież nic takiego, że wcale się nie boję, choć strach paraliżuje mnie od stóp do głów.

– To nie twoja wina – zaprzeczam gwałtownie, moje oczy zaś lekko zachodzą łzami. Odwracam gwałtownie głowę. – Sama tego chciałam.

Gdybym tamtego wieczoru nie poszła do pracy na wieczorną zmianę albo chociaż gdybym wyszła szybciej, a nie została jeszcze po zamknięciu, gdybym cię nie spotkała, gdybym nie przekroczyła progu TARDIS, gdybym nie zaufała ci całą sobą, na pewno nigdy nie znalazłabym się w takiej sytuacji. Jednak w ciągu całej naszej przygody, podczas wszystkich podróży, ani razu nie żałowałam podjętej decyzji.

Nigdy nie potrafiłabym żałować tego, że uciekłam z szaleńcem w niebieskiej budce policyjnej do gwiazd i jeszcze dalej.

Moje dotychczasowe życie było nudne, nijakie, monotonne, a potem pojawiłeś się ty i zmieniłeś praktycznie wszystko. Mnie i cały mój świat, poszerzyłeś moje horyzonty, pokazałeś mi prawdę, uświadomiłeś to, że wcale nie jestem tak beznadziejna, jak mogło mi się wcześniej wydawać. Ja zaś na nowo odbudowałam to, co zniszczyła w tobie Wielka Wojna Czasu. Oswoiłam cię, pokazałam, że można cię kochać, że istnieje na tym świecie ktoś, dla kogo odgrywasz tę cholerną główną rolę.

Uratowałeś mnie, a ja uratowałam ciebie.

– Rose! Właśnie sobie przypomniałem! – wołasz do mnie, stojąc przy konsoli TARDIS. Zwracam twarz w twoją stronę, trzymając za rękę kapitana Jacka Harknessa. Na twoich ustach gości szeroki uśmiech, co wywołuje podobny efekt na moich.

– O czym?

– Potrafię tańczyć! – odpowiadasz, podczas gdy w tle da się usłyszeć In The Mood Glenna Millera. – Potrafię tańczyć!

Pstrykasz palcami, a twoje stopy poruszają się w rytm wygrywanej przez TARDIS muzyki. Przygryzam lekko wargę, jednak nie potrafię ukryć rozbawienia malującego się na mojej twarzy, które wywołane jest twoimi niezwykle zgrabnymi ruchami. Spuszczam głowę na kilka krótkich sekund, a potem dołączam do ciebie, wbiegając po schodkach na górę. Zamykasz moje drobne dłonie w szczelnym, a jednocześnie delikatnym uścisku; moje stopy mimowolnie poruszają się w takt rytmicznej melodii. Czuję się szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej; cenię sobie takie chwile, chwile pełne normalności, uśmiechu i beztroski.

– Jest rok 5.000.023, galaktyka M97, a to... to jest Nowa Ziemia – oznajmiasz dumnie, w chwili, gdy oboje wychodzimy z TARDIS.

Moment, kiedy mnie zaskakujesz, kiedy zabierasz mnie do nowego dla mnie miejsca, obcego i odległego, jest dla mnie czymś absolutnie niesamowitym. Uwielbiam to uczucie, gdy zapiera mi dech w piersiach na widok nowego kawałka wszechświata, który tak chętnie mi pokazujesz. Stawiam ostrożne kroki na soczyście zielonej trawie, dłońmi odgarniam włosy, które niesfornie zasłaniają mi całe pole widzenia. Stoisz za mną, przyglądając się uważnie mojej reakcji. Wiem o tym, bo czuję twoje spojrzenie na plecach, jednak nie zwracam na nie uwagi, jestem zbyt zafascynowana tym, co przede mną się znajduje. Potem zaś stajesz obok mnie, z dłońmi schowanymi w kieszeniach.

– To jest... to... – szepczę jakby do siebie. Nad nami unosi się mnóstwo statków, wszystko jest nowe, inne, cholernie intrygujące. Zasłaniam usta dłonią, a następnie z radością wprost wykrzykuję. – To jest niesamowite! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję!

Z entuzjazmem wypełniającym każdy, nawet najmniejszy atom mojego ciała, rozglądam się dookoła siebie. Dostrzegam tyle cudownych rzeczy, których nigdy niedane byłoby mi zobaczyć, gdyby nie ty, Doktorze. W nozdrzach czuję orzeźwiający, lekki zapach jabłkowej trawy. Nie mogę w to uwierzyć; nie mogę uwierzyć w to, że to wszystko dzieje się naprawdę. Czasami mam wrażenie, że to tylko piękny sen, który za jakiś czas się skończy lub co gorsza, zamieni się w koszmar.

– Kiedy wyrwa się zapadnie, to koniec. Nigdy więcej jej nie zobaczysz. To twoja matka! – Czuję jak twoje dłonie zaciskają się na moich ramionach, które odziane są w jasnobłękitny sweterek. Nie jest to bynajmniej ten sam przyjazny dotyk, pełen ciepła i troski; tym razem jest on pełen złości, zdenerwowania. Podobnie brzmi twój głos.

– Już dawno dokonałam wyboru – mówię pełnym opanowania głosem, patrząc ci prosto w oczy. Przybierając obojętny wyraz twarzy, staram się nie okazać tego, jaki chaos panuje w mojej głowie. Od pierwszego naszego spotkania byłam przekonana, że świat zapisał mnie na kartach twojej historii nie przez przypadek, że wpisał mnie między konstelacje gwiazd, abym była nieodłącznym elementem twojego życia. Czasami nawet myślałam, że pochodzimy z resztek tej samej gwiazdy, że nasze atomy są identyczne, że jesteśmy sobie przeznaczeni, połączeni niewidzialną nitką, której nie da się za nic w świecie przerwać. – i nigdy cię nie opuszczę.

Świdrujesz mnie swoim spojrzeniem, nie mówiąc przy tym ani słowa, potem twoja twarz nagle łagodnieje. Gdyby nie fakt, że na twoich barkach spoczywa tak wielki obowiązek, zacząłbyś się ze mną kłócić. Możliwe nawet, że odesłałbyś mnie z powrotem do tego cholernego równoległego świata, w którym, tak czy inaczej, pisane mi było utknąć na zawsze. Dajesz za wygraną, choć w głębi duszy wiem, że jesteś na mnie wściekły; jednak mnie to w ogóle nie obchodzi. Najważniejsze, że mogę być obok ciebie i mogę cię wspierać, pomagać, trzymać za rękę.

Więc do dzieła, Doktorze! Przecież świat tylko czeka na to, abyś znów go uratował.

A ty jak zwykle nienagannie wywiązujesz się ze swojej roli. Szkoda tylko, że robisz to już beze mnie, bez swojej Rose Tyler, Obrończyni Ziemi, Złego Wilka. Beze mnie, bez tej dziewczyny o jasnych włosach i orzechowym spojrzeniu, która bez wahania oddałaby za ciebie życie.


Oto, czym byliśmy, mój Doktorze.

the gospel of rose tyler ∆ doctor whoWhere stories live. Discover now