Rozdział III

55 7 0
                                    

ROZDZIAŁ III

Vincent się zastanawia






- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie wiem nic o przeszłości madame. Nie byłem aż takim idiotą, żeby nie spytać. Choć, mało brakowało - mówię. - Ale muszę przyznać, że nawet mi się podobało życie w niewiedzy. Lubiłem tajemnice jakie miała przede mną i chyba trochę żałowałem, że poprosiłem ją o opowiedzenie czegokolwiek. Byłem w nią ślepo zapatrzony. Zakochany, można powiedzieć. Choć, nie, nie wiem czym jest to uczucie, chyba nigdy nie kochałem.

- Ale jak to - zaczyna zmartwionym tonem kobieta w niebieskiej sukience - nie kochał pan nigdy?

Kręcę głową i staram się ukryć smutek, jaki mnie ogarnął. Nie chcę się nad sobą użalać i zastanawiać się nad tym czy kochałem, czy nie i czy ty, madame, mówisz prawdę. Miłość to dziwne uczucie, którego nie pojąłem. Nie wiem nawet jak ją odczuwać. Czy to ma związek z uśmiechem i radością odczuwaną na widok tej osoby?

Kochałem więc Eda.

- Mógłbym porozmawiać o miłości, ale to nie jest związane z tematem, który obraliśmy - twierdzę. - Łatwiej mi jest powiedzieć, że nie kochałem, ale o prawdzie nie umiem mówić. I nie chcę. - Uśmiecham się smętnie, po czym nabieram powietrza. - Byłem idiotą: oczarowany nią, traciłem rozum, ale zwykle działo się to tylko przez pierwsze minuty naszych spotkań. Później doprowadzałem się do normalnego stanu. Z początku nie mogłem zrozumieć, co takiego we mnie widziała, w końcu coś trzeba w sobie mieć, żeby piękna kobieta spędzała z tobą czas. A pieniędzy nie miałem. Nawet dobrej pracy, Boże, żadnej. Byłem biedny, pomijając oszczędności, których nigdy miałem nie wydać. I dla tej kobiety mogłem zrobić wszystko, w zamian nie chciałem niczego - mówię, ale chyba zbyt rozmarzony, zbyt zachwycony...

- To była miłość platoniczna. - Słyszę męski głos.

- Wciąż jest.


Koleżanka ze szkoły powiedziała mi kiedyś, że jestem głupi i idiota. Gdy mi to mówiła, to byłem hardy i odpowiedziałem jej równie brzydko, jednak znalazłszy się w domu, przy kwiecistym fartuszku mamy, rozbeczałem się. Miałem wtedy z dziesięć lat, może nawet nie i był to ostatni raz, kiedy tak zrobiłem - już nigdy więcej nie pobiegłem do mamy i nie wypłakałem się. Nie patrzyłem w jej zielone oczy i nie szukałem zrozumienia, bo wiedziałem, że i tak sprawy dzieci dla dorosłych nie są ważne. Przynajmniej dla mamy aż tak bardzo nie były. Nie zrozumcie mnie źle, byłem oczkiem w jej głowie, jednak takie sytuacje uznawała za nieważne, tak samo moje szkolne problemy z kolegami. Mówiła wtedy „to tylko szkoła, Abraham, nie skupiaj się na nich, przecież nie będę z tobą przez całe życie" i w pewnym sensie miała rację. W końcu ani wrednej Suzie, ani okropnego Johna nie było ze mną w Filadelfii.

Później również nie płakałem („jesteś mężczyzną, Abbey, my nie płaczemy") i trzymałem głowę wysoko, niestety, nie trwało to wiecznie, bo w roku osiemdziesiątym ósmym rozryczałem się na nowo. Ojciec zadzwonił w kwietniu i powiedział, że z mamą jest źle. Wtedy już nie studiowałem, więc rzucając torby z zakupami dla Annie, nie jedząc nawet obiadu, wsiadłem do samochodu i wybrałem się w całodobową drogę do Houston, bo tu trzeba zaznaczyć, że nie urodziłem się w Houston w Pensylwanii, a w Teksasie dokąd trochę się jechało.

Wpadłem jak błyskawica do naszego małego, białego domku i, nie zdejmując butów przed wejściem na dywan, wbiegłem do sypialni mojej mamy. Uklęknąłem przy jej łóżku zaścielonym pościelą w wiśniowym kolorze, mówiąc coś takiego:

Dobrej nocy, Vincent • NIESTETY ZAWIESZONEحيث تعيش القصص. اكتشف الآن