Rozdział 11

131 8 2
                                    

Jak tornado pokonała kilkanaście kroków, zwinnie lawirując pomiędzy stolikami. Otumaniła i obrzuciła swym nieodpartym urokiem klientów z upchanymi portfelami, wszyscy jednogłośnie zaniemówili, zaskoczeni, że ich ulubiony rekwizyt wymyka się im z rąk, a później był tylko huk. I doskwierająca każdemu klientowi cisza. Wszystko się nagle skończyło. Piwosze gwałtownie się ocknęli, nie rozumiejąc, co robią w takim miejscu, gdy równie dobrze mogliby teraz oglądać angielskie rozgrywki ligowe w piłce nożnej. Dobrze znanemu kelnerkom żigolakowi, o zboczonym, przeszywającym na wskroś spojrzeniu, opadł entuzjazm, a Noah ewidentnie chciał już wracać do domu i posprzątać salon, i może przy okazji łazienkę, o ile wcześniej nie zmorzyłby go sen. Poranne zmiany powoli go wykańczały, ale nie zamierzał się uskarżać. Bo komu miałby o tym powiedzieć? Swojemu ojcu? Odprawiłby go z kwitkiem.

A Florence? Musiała uciec. Z więzienia, w którym dobrowolnie się zamknęła, gnała do kolejnego. Nędzna wymówka dała oczekiwany rezultat. Mogła choć przez chwilę odetchnąć. W tym momencie o wiele bardziej wolała powietrze zanieczyszczone spalinami niż gęstą, niezręczną atmosferę, której nie doświadczyła od dawien dawna.

Gnała jak opętana, wprawiając w płynny ruch swoje kruczoczarne długie włosy. Dzisiejszy wieczór był naprawdę oziębły. Cienka skórzana kurtka nie dawała jej wystarczająco ciepła i z każdym kolejnym podmuchem wiatru coraz bardziej się trzęsła. Niebo przykryły ciemne chmury, że nie sposób było dostrzec chociaż jedną gwiazdę. Wszystko zdawało się być ponure i zimne. Chłód odpychał przechodniów – był bezwzględny, ale jednak idealny dla Florence. Jej myśli powoli powracały na właściwy tor i w końcu mogła zrozumieć, co się tak naprawdę stało.

Nie lubiła tego uczucia, kiedy to – jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki – powracała do niej przeszłość. Kiedy wybudzała się z niej osobowość, którą zakopała głęboko w umyśle, w jego najodleglejszych zakamarkach. Zirytowana pokręciła głową, próbując go z niej wyrzucić. Ludzie ją podziwiali, byli nią zaintrygowani, ale równocześnie się jej bali. Widziała w ich oczach strach pomieszany z zafascynowaniem. Nie potrafili stwierdzić, kim dokładnie jest. Nie umieli jej zaszufladkować, umieścić w określonych ramach, znaleźć początku ani końca. Dlatego zawzięcie na nią patrzyli, ale tylko i wyłącznie z daleka. Spod wachlarzu rzęs czy też oczu skrywanych pod mocno naciągniętą czapką. Florence jak i każdego innego człowieka dzielił dystans nie do pokonania. Ale Noah spoglądał na nią zupełnie inaczej. Bez lęku. Zachłannie. Dłużej niż to konieczne. Głębiej. Mocniej i dotkliwiej, jakby chciał zobaczyć jej nagą, skalaną bólem niepowodzeń i wspomnień duszę. Obracał ją sobie to w jedną, to w drugą stronę, zapewne o tym nie wiedząc. Przewiercał na wylot i wypalał w niej dobrze pochowane fragmenty szczęśliwej Francuzki. Patrzył na nią tak, jak ta jedna jedyna osoba, o której starała się zapomnieć za wszelką cenę.

Dlatego nie widziała innego wyjścia. Musiała uciec. Oraz zwyczajnie nie była pokojowo nastawiona do współistnienia z innymi ludźmi, skoro wewnątrz niej samej panował istny chaos.

Rose była stałym bywalcem jednego z największych klubów Birmingham, znajdującym się w samym centrum miasta. Nawet nie musiała stać w kolejce. Gdy zobaczył ją jeden z ochroniarzy, od razu ją wpuścił, wdzięcznie się przy tym uśmiechając, jakby spotkanie jej wynagradzało mu kilkugodzinne pilnowanie bramki. Choć nie była przygotowana na te nagłe wyjście, nie wzbudziła niesmaku swoim zwykłym strojem składającym się z bawełnianej bluzki i wąskich spodni. Czerń wynagradzała wszystko.

Wiele osób już ją nawet rozpoznawało. Od samego początku powielała ten sam schemat. Leniwie kręciła biodrami, torując sobie drogę do baru. Przymykała i na powrót zamykała oczy, chcąc wczuć się w tutejszy klimat. Siadała na pierwszym lepszym stołku barowym i zamawiała tequilę. Sypała sól na przegub dłoni, wypijała alkohol do dna i wyciskała sok z cytryny wprost do kształtnych, mocno czerwonych warg. Odrobinę się krzywiła, a później obracała twarzą do parkietu, szukając kolejnej ofiary, która pomoże jej zapomnieć, że tak naprawdę nie ma niczego i chwyta się używek jako ostatniej deski ratunku.

Meet me halfwayWhere stories live. Discover now