Rozdział 8

465 57 20
                                    


Stałem przez chwilę, przed domem mojej siostry i zastanawiając się czy w ogóle chce mi się tam wchodzić. Patrząc na zegarek, byłem w pełni świadomy, że na pewno i Charles, i Carmen są w domu. Nie byłem pewny czy jestem gotowy patrzeć na jej szczęście w życiu miłosnym, gdy sam sobie uświadomiłem, że jestem kimś zainteresowany.

Przed oczami przelatywał mi ich obraz obściskujących się ostatnich parę ranków, podczas których bacznie ich obserwowałem. Zawsze zżerała mnie zazdrość. Wtedy się zorientowałem, że też chciałbym mieć taką osobę. Taką, która by mnie całowała, tylko dlatego, że mijamy się w drzwiach. Taką, która by mnie dotykała. Taką, która mimo nieciekawego wyglądu, mówiła, że dziś wyglądam wyjątkowo dobrze. Taką, która rozmawiałaby ze mną na najróżniejsze tematy.

Miałem takie pragnienia jak każdy nastolatek. Tak sądzę. Chciałem bliskości i miłości, ale nie tej matczynej, której dopiero uczyła się moją siostra. Takiej, która to mnie wybierze spośród całej populacji ziemskiej. Było to banalne, bo chyba każdy o tym marzył.

Wszedłem szybko do środka, gdy cienka, skórzana skóra nie chroniła mnie przed silnym wiatrem, przez co powoli marzłem.

— Jesteś już! — krzyknęła Carmen, gdy trzasnąłem drzwiami wejściowymi. — Martwiłam się o ciebie. — Pojawiła się w drzwiach kuchni, będąc w kuchennym fartuchu, ubrudzonym mąką.

— Nie potrzebnie — powiedziałem oschle, nie myśląc nawet nad tym, co mówię. Moją klatkę piersiową ścisnął mróz i odrętwienie.

— Marcus, nie takim tonem! — wykrzyknęła. Zmarszczone brwi rzuciły cień na jej twarz. Wyglądała groźnie, a jej głos nadal napastował moje uszy, jakby odbijał się echem. W duchu, bo w życiu nie byłbym w stanie czegoś podobnego zrobić, naśladowałem ten pisk. Nie chciałbym jednak się przekonywać, jakie byłyby tego skutki.

Prychnąłem w jej stronę i ruszyłem szybko do swojego pokoju. Specjalni mocno stąpałem po stopniach schodów, by na pewno usłyszała moje kroki, a trzaśniecie drzwiami, miało tylko dać jej znać, że już byłem u siebie w pokoju.

Nigdy nie wiedziałem, co mną kierowało, gdy tak się zachowywałem. Nie myślałem nad tym, co mówię. Chcąc zyskać święty spokój, mąciłem go i wkurzałem wszystkich naokoło. Zachowywałem się gorzej niż pięciolatek.

Wielu dorosłych głośno skomentowałoby moje zachowanie, inni by krzyczeli i natychmiast wchodzili za mną do pokoju, robiąc z tego wielką aferę, a jeszcze inni wzruszyliby ramionami i powiedzieli „Ach to dorastanie", jakby u nich ten proces zachodził wieki temu i nic z tego by nie pamiętali.

Przez tydzień, który spędziłem w Nowym Jorku, traktowałem Carmen jak moją opiekunkę, matkę, kogoś, kto za wszelką cenę chciał już mieć swoje dziecko. Po raz pierwszy zobaczyłem w niej moją siostrę, gdy cicho zapukała do moich drzwi.

— Mogę wejść?

— Tak — odpowiedziałem zniecierpliwiony, chcąc mieć jak najszybciej z głowy wszelkie przeprosiny i zapewnienia, że to nigdy się już nie powtórzy. Oczywiście mając świadomość, że z pewnością coś podobnego znów się stanie.

Otworzyła drzwi i stanęła w progu, patrząc, jak siedzę rozwalony na krześle, w zabłoconych butach, od których na całej posadzce zostawały ciemne ślady.

— Słuchaj — zaczęła spokojnie. — Nie traktuj tego miejsca, jakbyś przybył tu za karę. Myślałam, że szybko poczujesz się jak w domu. Że nie będziesz się zachowywał, jakbym była nowo poznaną osobą w twoim życiu... — Czar bratersko-siostrzanych uczuć prysł, dzięki tym patetycznym słowom.

Była dla mnie nową osobą. Nigdy nie znałem takiej Carmen i nie wiem, czy chciałem znać. Uśmiechała się, nawet jeżeli widziała czyjeś nieszczęście. Uśmiechała się nawet wtedy, gdy nie było ku temu powodów. Nie wiem, kto ją tego nauczył, ale byłem przekonany, że ten dryg, który miała do sztucznego uśmiechu, nie objawiał się u niej wcześniej.

Carmen, ta sprzed X lat, była inteligentna, wiedziała jak się zachować, nie oceniała, nim nie poznała całej historii, czy osoby, nigdy nie miała pretensji, nigdy nie krzyczała.

W moich wspomnieniach chłopak z czerwonego auta był złodziejem. Zabrał idealną Carmen, a po paru latach w pewien sposób ją oddał, ale zmienił. Bez względu na wszystkie wydarzenia, jakie mogły dotknąć Carmen podczas ucieczki, to zawsze winiłem tamtego chłopaka, który przeszkodził w moich prawie idealnych urodzinach.

— Carmen, ale ty jesteś dla mnie obcą osobą. — odpowiedziałem po porządnym przemyśleniu moich słów.

Patrzyła na mnie wielkimi i błyszczącymi oczami. Szybko się odwróciła i wyszła, trzaskając drzwiami. Zaskrzypiały, gdy po drugiej stronie oparła się o nie. Słyszałem jej płacz. Szloch był widmem tamtego dnia.

Nie ważne czy płakała Carmen, czy przypadkowo spotkana osoba w metrze. Był to taki sam dźwięk, świadczący o bezsilności przeciw przeszkodom stawianym na drodze.

Moja bezsilność objawiała się zupełnie czymś innym. Nadal siedziałem na krześle, skupiając się na wszystkich otaczających mnie odgłosach. Nie umiałem robić nic innego. Moje oczy nie robiły się wilgotne, a ręce nie zaczynały drżeć. Mój pokój był oazą spokoju, którą budowałem swoim obojętnym zachowaniem, w przeciwieństwie do korytarza, gdzie słyszałem wściekły głos Charles'a.

Jego ostre słowa też nie wymusiły na mnie płaczu, ale pogłębiły smutek mojej siostry. Z ust Charles'a wypływało wiele określeń na mnie. Gnojek, niedojrzały dzieciak, rozwydrzony bachor. Jednak nie dotykały mnie, ale Carmen, która nie dopuszczała mężczyzny do drzwi mojego pokoju.

Carmen ponownie otworzyła drzwi.

— Jeżeli chcesz, możesz z nami zjeść, kiedy przyjadą rodzice Charles'a. Jeżeli nie chcesz ich widzieć, to potem przyniosę Ci obiad — powiedziała pośpiesznie i szybko wyszła i zbiegła na dół, usłyszawszy dźwięk minutnika.

Oczywiście, że nie chciałem widzieć jego rodziców. Nie po takim dniu. Nie miałem ochoty ich poznawać.

Do jakiejś piątej po południu, gdy mieli się zjawić, nie robiłem absolutnie nic. Nawet nie chciało mi się wstawać z łóżka, by wyjąć płytę z odtwarzacza, gdy piosenki zaczęły się powtarzać. Przy jakimś dziesiątym odsłuchaniu Hello, I love you, mój spokój zakłócił dzwonek do drzwi.

Z czystej ciekawości wyszedłem z pokoju i usiadłem na szczycie klatki schodowej. Raczej nikt nie spodziewał się zobaczyć piętnastolatka siedzącego na schodach, dlatego też nikt się specjalnie nie dopatrywał, czy się im przyglądałem z ukrycia. Spodziewałem się czegoś ciekawszego po przybyciu rodziców Charles'a. W przedsionku stała elegancko ubrana i wysoka para starszych ludzi. Mieli włosy przyprószone siwizną i całkiem sporo zmarszczek na twarzach. Ciekawiło mnie, czy moi rodzice też tak teraz wyglądają.

Tymczasem oni najzwyczajniej w świecie się przywitali. Przez jakiś czas jeszcze się im przysłuchiwałem, ale nawet przy stole, nie rozmawiali o niczym ciekawym. Po dwudziesto-minutowym nasłuchiwaniu o meczach footballu i nowej kolekcji od Chanel, znudziłem się na tyle, by wrócić do swojego pokoju.

Carmen tylko na chwilę do mnie przyszła, dając mi talerz pełen pieczonych ziemniaków i faszerowanego indyka.

Nawet nie zorientowałem się, gdy państwo starsi opuścili dom, a Carmen ponownie do mnie przyszła w koszuli nocnej. Nie wydawała się na mnie zła, ani też smutna z powodu moich słów.

— Miłej nocy — powiedziała z lekkim uśmiechem. Czy spotkanie z być-może-przyszłymi-teśmiami wprawiło ją w taki nastrój? Na pewno nie to, co jej powiedziałem tamtego dnia.

— Wzajemnie — odpowiedziałem w nadziei, że daruje mi moje zachowanie.

Następnie dni nie przynosiły nic nowego.

Aly była równie ciekawska i po dniu, czy dwóch siedzenia z nią i z Jasper'em na lunchach, wypytywała mnie o wszystko, próbując wyciągnąć ze mnie informację o Wisconsin, gdzie są moi rodzice i dlaczego mieszkam u Carmen. Nie odpowiadałem na żadne, tak osobiste pytania.

Z Carmen starałem się nie kłócić. Gdy chciałem jej zaripostować tak, a nie inaczej, bo wiedziałem, że ją to zaboli, zaciskałem zęby i próbowałem zamienić to na grzeczne przytaknięcie. Za to Charles'owi uciekałem z drogi, przez widoczną w jego zachowaniu awersję do mnie.

Ten stan rzeczy i moje całkiem przyjazne nastawienie do świata zmieniło się w połowie listopada.



Porzuciła mnieWhere stories live. Discover now