Dzisiaj wtorek. Ale czy coś poza planem lekcji było w stanie odróżnić go od innych dni tygodnia ? Nie. Każdy dzień w życiu jest tak samo nudny i monotonny. Obudziłam się przed szóstą, wstałam, ubrałam się w mój ulubiony niebieski sweter i czarne jeansy. Spakowałam do plecaka kilka książek oraz zeszytów i wyszłam z domu myśląc o kolejnym zmarnowanym dniu w murach nic nie znaczącej dla mnie edukacji. Każdy dzień był bezsensem pomimo moich licznych zainteresowań które znacznie odbiegały od zainteresowań innych ludzi. Przede wszystkim z tego powodu właśnie zawsze byłam sama. I niestety, nie mówię tu tylko o wewnętrznym uczuciu nicości w sercu ( które swoją drogą także mi towarzyszyło). Nie stanowiło to już jednak dla mnie problemu, postanowiłam pogodzić się z moim przeznaczeniem, dzięki któremu całkowicie oduczyłam się komunikacji międzyludzkiej. W szkole nigdy nie działo się zbyt wiele wokół mojej osoby. Zawsze byłam sama i zawsze niewiele mówiłam. Kiedyś ze mnie drwili, teraz najwyraźniej znudziłam im się jako zabawka. Najprościej ujmując : jako bardzo wrażliwa osoba stanowiłam dla reszty zwykłą laleczkę którą wypieprzyli za drzwi. Nie zaprzeczę, byli i tacy którzy starali się wciągnąć mnie do swojego świata, za warunek jednak dołączenia do nich przyjmowali zawsze zmianę mojej osobowości, charakteru, przyjętych przeze mnie norm jak i zainteresowań. Nie mogłam na to przystawać, więc z czasem po prostu zaczęłam ignorować tego typu zagrywki. Nie pasowałam do nich, a oni nie pasowali do mnie. Dlatego starałam się trzymać jak najdalej od tych pustych, wulgarnych, zboczonych stworzeń. Nie chcieli mnie zrozumieć, ale siłą próbować zmieniać w kogoś "na ich poziomie". Kogoś kim nigdy nie będę, kogoś kim nigdy nie chciałabym być. Nie podobał im się mój wygląd, mój charakter, to że nie przeklinam , nie maluje się , a już przede wszystkim to, że tak bardzo kocham Pokemony. Czasem próbowałam się bronić, ale często nie miałam już na to sił. Przede wszystkim dla tego że moja sytuacja rodzinna też nie wyglądała najlepiej, a wszystkie "przyjaźniej" które przeżyłam wykończyły moją naiwną duszę do tego stopnia, że została ona całkowicie zablokowana na jakiekolwiek szczęście pochodzące od innego człowieka. Nie mam przyjaciół. Nazwać tak tylko mogę tak kogoś, komu uda się roziskrzyć szczęście w moim wnętrzu. Kiedyś moi przyjaciele byli dla mnie niczym promyki prześwitujące moje życie, życie spowite całkowitą ciemnością. Wystarczyło jedno, zwykłe miłe słowo, a już moje serce zaczynało być tylko dla nich. Może właśnie ta naiwność je zabiła, może byłam zbyt łatwowierna by mieć prawo do życia ? Tak, zgadza się, umarłam. Nadal staram się być przydatna, ale czy pomoc trupa jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna ? Dzisiejszy dzień dłużył mi się strasznie... na szczęście po 7 godzinach udręki w końcu zadzwonił ostatni dzwonek. Powoli, po marmurowych schodach zeszłam w kierunku szatni. Gdy kurtka została już odebrana wyszłam z budynku i skierowałam się w stronę przystanku. Pogoda była całkiem ładna, wiał ciepły wiatr, a z nieba spływała na mnie drobna mżawka. Przeszłam przez dwie ulice, na pasach przez szosę a w końcu znalazłam się przy przystanku. Po odczekaniu paru minut, przy drodze zatrzymał się ciemnogranatowy autobus. Nad jego przednią szybą połyskiwał neon z liczbą 24, wsiadłam więc do niego. Zajęłam jedno z wolnych siedzeń, zdjęłam mój szkolny plecak, postawiłam na kolana i ułożyłam na nim swoje ręce. Starałam się nie myśleć o niczym, choć to i tak zdawało się przerastać moje możliwości. Wysiadłam, gdy ruchomy środek transportu zatrzymał się po raz piąty. Założyłam na plecy czarnoniebieską torbę i ruszyłam marszem w kierunku mojego miejsca zamieszkania. Stanęłam przy pasach. Po drugiej stronie migało zielone światło więc pewnie, nie rozglądając się na boki uniosłam stopę za krawężnik brukowanego chodnika. Przeszłam trzy kroki i wtedy to właśnie stało się coś, co na zawsze odwróciło bieg mojego dotychczasowego życia. Otóż w tej oto chwili, dokładnie za moimi plecami, pojawił się pędzący z szybkością sięgającą ponad dwustu kilometrów na godzinę, sześćdziesięcio - tonowy, obudowany żelaznymi płytami tir. Nieźle podpity kierowca pojazdu wjechał prosto na mnie, ani na moment nie wciskając pedału hamulca. Najzwyczajniej w świecie nie zwrócił na mnie uwagi. Jak i na plamę krwi, która została po mnie na przedniej szybie jego nieustannie pędzącego pojazdu. Ja natomiast nie dostałam od losu nawet szansy, by móc przygotować się na śmierć. Może to i lepiej, przynajmniej się nie bałam. Niestety, brak strachu nie wyklucza braku cierpienia. W chwili zderzenia mojego ciała z tirem poczułam niewyobrażalnie wielki, przeszywający każdą komórkę mojego ciała ból. Choć trwał on tylko ułamek sekundy, nigdy nie czułam większego. Gwałtowny obrót akcji uniemożliwia mi nawet nabrania powietrza usta, nie wspominając o możliwości wydobycia z siebie choćby znikomego strumienia głosu. Zaraz potem straciłam przytomność. Moje omdlałe ciało pod naciskiem niesamowicie wielkiej siły niczym piłeczka pingpongowa zaczęło koziołkować w powietrzu uderzając wszystkimi jego członkami o gałęzie rosnących przy poboczu, puszczających wiosenne pąki drzew. Po kilku sekundach upadłam na lodowato zimnym, znajdującym się około 20 metrów od miejsca wypadku betonie. Miałam pękniętą czaszkę, w sześciu miejscach złamaną nogę, przebity na wylot brzuch, i doszczętnie rozszarpaną rękę. Druga natomiast, urwana, leżała kilka metrów ode mnie. Z mojego martwego ciała wypłynęła na ulicę świeża, gęsta, ciemno bordowa ciecz. Krew lała się ze mnie strumieniami, ludzie zatrzymywali swoje auta, coś krzyczeli, zrobił się straszny korek. Moja dusza jednak nie zwracała na to wszystko uwagi. Pomknęła wysoko nad ziemię. Znalazłam się w przepełnionym światłem tunelu. Ogarnęło mnie niewyobrażalne, nieodczuwalne nigdy wcześniej uczucie lekkości i szczęścia. Straciłam poczucie czasu więc nie wiem ile dokładnie leciałam.
Wiedziałam, że owe światło zaprowadzi mnie do wrót nieba. A tam czeka na mnie Bóg. Bóg który osądzi teraz wszystkie moje dobre jak i złe uczynki. Może powinnam zacząć się bać? W życiu tyle nagrzeszyłam że dla logicznie myślącego człowieka powinnam teraz trząść się ze strachu, lecz miejsce w którym byłam ni jak mi na to nie pozwalało. Wiedziałam, że w niebie jest cudownie, chciałam się tam znaleźć, chciałam w końcu być szczęśliwa...ale czy na to zasługiwałam? Światło stawało się coraz bliższe...w końcu moja podróż dobiegła końca. Stanęłam przed wielką, połyskującą olśniewającym złotem bramą. Nie można dokładnie określić podłoża na którym się znajdowałam. Było ono białe i twarde, lecz równocześnie miłe w dotyku niczym bita śmietana. „Czy będę w stanie przedostać się do nieba?"-Pomyślałam przesuwając nogę o krok, w kierunku przeznaczenia, z którym dane mi było się zmierzyć. W tym momencie jednak coś nie umożliwiło mi zbliżenie się do obiektu. Między mną a bramą pojawiła się wielka, świetlista kula. Wydobywające się z niej promienie odbijając się od moich gałek ocznych dawały mi poczucie błogiego spokoju i radości. Nigdy wcześniej nie spotkałam na ziemi światła które pomimo tak wielkiej intensywności w ogóle nie raziło mnie w oczy. W jego wnętrzu spostrzegłam człowieka, człowieka który zbliżał się do mnie by móc w znajdującym się wokół niego Bogu osądzić teraz wszystkie moje dobre jak i złe uczynki. Czułam szczęście którego nie da się opisać słowami. Boska energia przeszywała każdą szczelinę mojej całkowicie ukrytej dotąd przed miłością duszy. Po krótkim czasie znalazłam się w jej wnętrzu, stojąc oko w oko z prawdziwym, nieśmiertelnym zbawicielem całego świata. Jego dusza pełnym blaskiem przemawiała przez, szczere, pałające prawdziwą miłością oczy. Ich jasnoniebieski odcień świadczył o niezmiernej nieskazitelności, spokoju, opanowaniu, wyrozumiałości lecz także i smutku względem każdego człowieka któremu nie był w stanie pomóc. Czarne, długie, bujne włosy opadały z wdziękiem na jego ramiona, inne kosmki natomiast zakrywały połowę gładkiego niczym aksamit czoła. Jedynym odzieniem które nosił na sobie była biała, nieskazitelnie czysta szata która jak i włosy kołysała się powoli między strumieniami wszechobecnego światła. Jego łagodny wyraz twarzy budził we mnie zachwyt i uwielbienie. Chciałam uchylić przed nim czoło, jednak nie byłam w stanie oderwać od niego wzroku.
-Witaj-Przemówił łagodnym głosem wyciągając rękę w moim kierunku
Witam wszystkich !
Zaciekawił was ten rozdział ?
Zapraszam na powieść z gatunku fanfiction, w której nie zabraknie
oczywiście pokemonów, przyjaźni, nienawiści, wyzwań, a także
niesamowitych i niespodziewanych przygód.
Serdecznie zapraszam do śledzenia losów naszych bohaterów ;)
YOU ARE READING
Pokemon - Siła marzeń...
Fanfiction[ZACHĘCAJĄCY OPIS! ZACHĘCAJĄCY OPIS! Czujecie się zachęceni?] "Przyjaźń rodzi miłość na pustyni samotności... " Masz czasami takie uczucie, że wszyscy ludzie do czegoś zmierzają i mają jakiś cel, a ty nadal stoisz w miejscu, nie wiedząc, co...