Regn

183 12 8
                                    

O ironio.

Nie tak to miało wyglądać. Miałem być królem świata, siedzieć na swym złotym tronie i skazywać niewinne istoty na wieczne męki i cierpienie. Miałem wygrać. To był idealny plan. Zamiast tego siedziałem nagi w rowie, w ludzkiej formie, a nade mną pochylało się znienawidzone, niezdobyte miasteczko. Wodogrzmoty Małe.

Dwa. Dwa razy próbowałem. Dwa razy zostałem pokonany. Lecz ostatnim razem miałem jeszcze choć część mocy, a teraz i to zostało mi odebrane.

Ja, Bill Psotnik Cipher, najpotężniejszy z najpotężniejszych, najsprytniejszy z najsprytniejszych, najlepszy z najlepszych, taplałem się w błocie, dotrzymując towarzystwa żabom i ropuchom. Padało tak mocno, iż każda kropla uderzająca w moje ciało była niczym ukąszenie osy. Trząsłem się z zimna, a obślizgłe płazy chodzące po mnie jeszcze to potęgowały. Czułem się jak jedno z tych różowych, diabelskich stworzeń z racicami. Miałem nadzieję, iż wkrótce umarłbym przez hipotermię lub jakieś inne gówno. Nie chciałem zostawać w tym ciele ani chwilę dłużej.

— Co pan tu robi? — usłyszałem męski, dziwnie znajomy głos. Spojrzałem w górę.

Nade mną stał brązowowłosy, wysoki chłopak. Na twarzy mogłem zauważyć lekki zarost, pod piwnymi oczyma worki, a na policzkach kilka piegów. Sylwetkę miał szczupłą, powiedziałbym nawet, że zbyt szczupłą, a skórę niezdrowo bladą. Na szyi i ramionach spostrzegłem kilka blizn i siniaków. W jednej dłoni trzymał parasol, w drugiej zaś znajdowała się rączka kosza piknikowego.

— N-nie wiem — burknąłem. Nie chciałem być ratowany przez jakiegoś chuderlaka ani nikogo innego. Wolałem umrzeć, ale za to z godnością.

Nieznajomy wyjął z kosza koc, po czym zarzucił go sobie na ramię i wyciągnął do mnie rękę, drugą wciąż trzymając parasol. Nie przyjąłem jej, patrząc na chłopaka z nieufnością i obrzydzeniem.

— Jeżeli pan ze mną nie pójdzie, zadzwonię na policję — odparł z wrednym uśmieszkiem na twarzy.

Nie powiem, zdziwił mnie jego upór. Żeby nasyłać gliny na kogoś tylko dlatego, że siedzi w rowie? Nie rozumiałem też, dlaczego mieliby w ogóle przyjechać. I czy w ogóle. Przecież Wodogrzmoty były w ruinie po moim Drugim Dziwnogeddonie.

— A po co te nerwy? — zapytałem, śmiejąc się szyderczo. — Dlaczego tak w ogóle zależy ci na moim niesiedzeniu tutaj?

Chłopak wzruszył ramionami.

— Czysty, ludzki odruch — Spojrzał ze smutkiem w stronę miasteczka. — W tych ciężkich czasach jest to bardzo potrzebne...

Parsknąłem głośno, po czym od razu wydałem z siebie potężne kichnięcie. Jak widać, przeziębiłem się od tego siedzenia w rowie. Postanowiłem dłużej nie protestować i przyjąłem w końcu tę jego dłoń. Swoją drogą, dziwne jest to, że mu do tego czasu nie ścierpła. Pomógł mi wydostać się z dołu, a następnie zarzucił koc na moje ramiona.

— To... Co teraz? — zapytałem, gdy przełknąłem cały ten wstyd. Ja? Wielki Bill Cipher ratowany przez jakiegoś człowieka? Jeżeli którykolwiek z demonów to oglądał, to musiał mieć niezły ubaw.

Po prostu ruszył przed siebie, a ja z braku lepszych rzeczy do roboty postanowiłem za nim podążać. Koc po chwili przemókł, więc chłopak wpuścił mnie pod swój parasol. Po chwili chodzenia po mokrym asfalcie w końcu znaleźliśmy się w mieście, a raczej tym co z niego zostało. Większość budynków znajdowała się w ruinie, a jeżeli już jakiemuś nie oberwało się tak mocno, to był okupowany przez magiczne stworzenia i mieszkańców o wątpliwej poczytalności, którzy kradli wszystko co było w środku. Między zawalonymi murami i odpadającymi tynkami wciąż leżały ciała istot wielu gatunków, od ludzi po demony. Chłopak często przystawał przy chroniących się przed deszczem żywych mieszkańcach i dawał im część zawartości koszyka. Ja osobiście chciałem ich dobić, ale w moim ówczesnym stanie byłoby to dość ryzykowne.

Sweet Dreams // BilldipOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz