four

3.6K 403 67
                                    

Rose

22 kwietnia 1912

Mimo, że od przybycia do Atwoodów minęło raptem pięć dni, powoli zaczynam czuć się tu aż nazbyt komfortowo. Molly wciąż powtarza, że zabierze mnie do Londynu już z początkiem czerwca, gdy zakończona zostanie renowacja jej posiadłości. Zaproponowała, by na ten czas przenieść się do Virginii, ale Harriet nie spodobał się ten pomysł. Myślę, że polubiła mnie tak bardzo, jak ja polubiłam ją.

Ciągle obiecuję sobie, że wyniosę się na swoje, gdy tylko stanę na nogi, ale jest coś w serdecznym śmiechu Molly, zapachu tytoniu z fajek Alfreda, łagodnym spojrzeniu Howarda i matczynej postawie Hariett, co sprawia, że nieprędko mi stąd odchodzić. Po raz pierwszy obcując wśród wyższych sfer nie muszę niczego udawać. Mogę nosić to, co chcę i robić to, co mi się podoba. Powiedzieć, że jestem szczęśliwa - to za dużo. Ale jest lepiej, a to za sprawą tych fantastycznych ludzi. Gdy przybyłam na Broadway, byłam tak wyczerpana, że nie mogłam ustać na nogach. Całą dobę spałam jak zabita. Panie jednak nie pozwoliły długo pozostać mi w stanie letargu - już nazajutrz wyciągnęły mnie z łóżka i zabrały na przechadzkę po handlowej strefie dzielnicy. Cały poranek spędziłyśmy na wybieraniu odpowiednich sukni i, ku mojemu zdziwieniu - całkiem nieźle się przy tym bawiłam. Schyłek dnia spędziłyśmy nabijając się z rozdrażnionej wybrzydzaniem Molly krawcowej. To było niesamowite - ponownie móc się śmiać, śmiać się po tym, co przeżyłam. Gdy wyciągali mnie ze skutego lodem Atlantyku byłam pewna, że moje życie jest już skończone. Że nie będzie żadnego 'dalej'.  Te kilka spędzonych z Molly dób zmusiło mnie do zmiany perspektywy. Jak piękne mogło być życie u jej boku! Wszystko układało się zaskakująco dobrze, przynajmniej do wczorajszego wieczoru, gdy wreszcie przedstawiono mi tajemniczego syna Atwoodów, Roberta.

Nasza czwórka - Alfred, Molly, Hariett i ja siedzieliśmy wokół prostokątnego stołu, do którego dostawiono dziś dodatkowe krzesło. Nikt nie powiedział tego wprost, ale domyśliłam się, że gospodarze spodziewają się gościa.

O siódmej gosposia podała do stołu. Uwielbiałam ich chińską zastawę w kwiaty, tak bardzo przypominającą tę ze statku. W milczeniu zajęłam się jedzeniem, gdy Molly i Hariett wymieniały aktualne plotki, a Alfred palił fajkę między kęsami kurczaka i atakami kaszlu. Kolacja skłaniała się ku końcowi, gdy spokój zakłócił zgrzyt zamka. Chwilę później do pomieszczenia wślizgnął się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. W bladym świetle widziałam jedynie zarys jego sylwetki, mimo to natychmiast domyśliłam się, kim jest. To było dziwne - tyle nasłuchać się o człowieku i nie mieć jeszcze okazji zamienić z nim słowa. Paplanina Molly i Hariett natychmiast ustała.  Matka wysłała Robertowi przyjazne spojrzenie, ale on nie poświęcił nam ani chwili uwagi. Przez moment krzątał się po kuchni, po czym bez słowa, nawet grzecznościowego 'witam', udał się w kierunku schodów. 

- Robert, kochanie - zawołała za nim Hariett.

Mężczyzna wszedł na pierwszy stopień i niechętnie odwrócił się przez ramię.

- Tak, mamo? - wreszcie zobaczyłam go w pełnym świetle. Miał wyjątkowo chłopięcy wyraz twarzy. Gdy tylko spojrzał na matkę w jego uderzająco zielonych oczach pojawiło się mnóstwo ciepła. Musiał bardzo ją kochać. Z wyglądu przypominał raczej ojca - łączyło ich niemal wszystko, od ciemnej burzy loków po ostre kości policzkowe. Mógłby być kopią młodego Alfreda, gdyby nie to czułe spojrzenie, z pewnością odziedziczone po Hariett.

- Byłabym wdzięczna, gdybyś do nas dołączył. Razem z ojcem chcieliśmy przedstawić ci naszych gości - powiedziała z uśmiechem kobieta.

Robert do tej pory zdawał się zupełnie nas nie zauważać. Dopiero teraz szeroko uśmiechnął się do Molly, a potem jego oczy wreszcie spotkały się z moimi. Miałam wrażenie, że wzrokiem przeszywa mnie na wskroś.

make it countWhere stories live. Discover now