Rozdział III

131 14 5
                                    

Dryyyń! Dryyyń! Bach! Mogłem nie nastawiać budzika na tak wczesną godzinę, ale teraz się mówi trudno, jakbym zasnął, to by mnie już nic nie zbudziło. Wstałem powoli z łóżka, bo po co się śpieszyć. Ledwo żywy - no spałem może z cztery godziny, ale nie żałuję - poszedłem, zataczając się do łazienki. Światło lampy mnie oślepiło, więc żeby się przyzwyczaić do niego przytrzymałem palcami powieki i zacząłem wpatrywać się w małe słońce. Kurde, ale piecze - łzy popłynęły mi z oczu, ale już po jakiejś minucie było okej. Spojrzałem w lustro - masakra - ciemne włosy sterczały mi na wszystkie strony, a grzywka stanęła pionowo jak nie powiem co. Od gapienia się w świetlówkę miałem strasznie przekrwione oczy, ale mimo wszystko to najlepsza część mojej i tak marnej aparycji. Były niebieskie jak czyste morze w słoneczny dzień, barwy wody w najpiękniejszych lagunach świata, a z kształtu przypominały parę dużych migdałów. Bez chwili zawachania ruszyłem w stronę prysznica i puściłem wodę, żeby się zagrzała w czasie, kiedy ja będę się rozbierał. Ładne są te płytki, rodzice się postarali. Mój wzrok spoczął na jednym wyjątkowo ciekawym kafelku - niebieski, pokryty abstrakcyjnymi wzorami pobudził moją wyobardziej. Czy to foka, a może jednak renifer? Z tej strony przypomina jednak świnię bardziej. Plum. Plum. Plum. Z zamyślenia wyrwał mnie plusk wylewającej się z prysznica życiodajnej cieczy - monotlenku diwodoru.
— Ej! — krzyknąłem, kiedy usłyszałem ten złowróżbny dźwięk.
Szybko podbiegłem tam i wyłączyłem dopływ wody. Stopy ślizgały mi się po mokrej posadzce. Westchnąłem ciężko i chwyciłem szmatę, w kilka minut uporałem się z zagrożeniem i wziąłem ten cholerny prysznic. Po umyciu wytarłem się i szybko podążyłem do kuchni, gdzie zrobiłem sobie płatki i je zjadłem. Spakowałem się w kilkanaście sekund i jak pocisk wystrzelony z katiuszy wyleciałem z domu. Droga do szkoły zajęła mi może z dwadzieścia minut szybkiego spaceru połączonego z chwilowym biegiem. Dotarłem do placówki od strony Witosa i, nawet nie przebrawszy się w szatni, popędziłem dzikim sprintem na matematykę. Byłem już spóźniony całe cholerne dziesięć minut. Przecież Beksa mnie zabije. Nie skłamię, jeśli powiem, że musiałem mieć serio mocne zwieracze, że mi wtedy nie puściły. Bach. Wbiłem do klasy z buta, przy okazji wybijając w nich małą dziurę. Oczy całej klasy zwróciły się w moim kierunku, a na twarzy Stanisławy Wesołej zagościł grymas złości zmiksowanej z zaskoczeniem, konsternacją i złością. Przekroczyłem próg. Tomp. Tomp. Tomp. Ciszę przerywał tylko miarowy odgłos tupania moich butów po parkiecie. Pstik - taki dźwięk wydał łamany wskaźnik do tablicy. Usiadłem w ławce i ze stoickim spokojem obserwowałem furię pani profesor - taka nauczycielka to skarb. Sporych rozmiarów kawał kredy poszybował w moją stronę. Szybki unik i pocisk trafił prosto w czoło biednego Janusza.
— Co ty sobie wyobrażasz?! — ryknęła.
Była cała czerwona na twarzy, a na skroni pulsowała jej żyła. Wyglądała jak sam szatan w takim stanie.
— Wyobrażam sobie różowe jednorożce pasące się na tęczy — odpowiedziałem jej odpowiednio mocno.
Zamarła z szeroko rozwartymi ustami i oczami. Kropelka śliny zaczęła jej powolutku ściekać na spódnicę. Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Cienka jak pajęczyna nitka wydzieliny pękła, ozdabiając smutną, czarną spódniczkę wesołą, białą kropeczką. Bum. Komuś z przodu klasy spadł piórnik. Starucha ocknęła się z transu.
— Do dyrektora Strzelecki! — wrzasnęła, aż ozdobny kieliszek na jej biurku pękł.
Po prostu w tym momencie uśmiechnąłem się i opuściłem klasę, wcześniej zabierając swoje rzeczy. W progu odwróciłem się jeszcze do klasy i pomachałem do nich - teraz mogą umrzeć spełnieni. Drzwi zatrzasnęły się za mną. Chamstwo w państwie - trzeba będzie się na tej cholernej hydrze odegrać i obciąć jej kilka głów, by nie pluła tak bardzo kwasem. Ja i te moje przenośnie. Tupiąc, zszedłem na parter i energicznie zapukałem do sekretariatu.
— Proszę wejść — rozległ się kobiecy głos ze środka.
Pchnąłem drzwi i znalazłem się w tym samym miejscu co dwa dni wcześniej. Westchnąłem ciężko i zbliżyłem się do stanowiska sekretarki. Niby niedbale przeczesałem włosy, po czym zarzuciłem nimi tak, jak to robią w filmach.
— Pani profesor. — Oparłem się ręce na blacie jej biurka. — Jestem tu z polecenia pani profesor Wesołej. — Taka ona, kuźwa, wesoła jak ze mnie Brad Pitt.
Kobieta mruknęła coś do siebie pod nosem, po czym zadzwoniła.
— Dyrektor jest zajęty, musisz poczekać.
Bach! Drzwi prawie wyleciały z zawiasów, kiedy nieznajomy chłopak wbiegł do gabinetu. Był niski - ode mnie niższy o głowę - i nieco zbyt chudy. Miał blond włosy, a jego nadgarstek zdobiła opaska do wycierania potu dla sportowców, tak zwana frotka. Odziany był w nowe sztruksy - tak przynajmniej wyglądały - czerwony podkoszulek i okulary przeciwsłoneczne. Z takim to rzeczywiście jest się po co zadawać.
— Może byś tak z łaski swojej zamknął teraz te drzwi? — zasugerowałem swoim przekonującym głosem.
Chłopiec spojrzał na mnie jak na kosmitę.
— Emm. Nie, po to je otwarłem, żeby wszyscy widzieli to, co zaraz zrobię.
To jest dopiero debil, ze mną zadzierać - albo jest bardzo odważny, albo równie głupi. Spojrzałem na niego pobłażliwie.
— Chłopczyku, naprawdę co ty sobie wyobrażasz? Mówię ci, co masz zrobić, to rób to albo będzie niemiło. — Zdenerwował mnie.
Mały facecik podszedł do mnie ze spokojem, uśmiechając się. Też się do niego uśmiechnąłem. Buch! Leżałem na ziemi, a obok spoczywał mój ostatni mleczak, sam nie wiem, czemu nie wypadł wcześniej, dziwne to jakieś. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, czemu ten ząb leży koło mnie. Ten gnój właśnie sprzedał mi gonga w zęby. Raptownie wstałem i pobiegłem za nim. Dziad zmierzał korytarzem w stronę sali matematycznej, gdzie obecnie moja klasa miała lekcje. Tup. Tup. Tup. Ciężkie glany dały o sobie znać, gdy próbowałem go złapać na przedostatnim stopniu. Straciłem równowagę i omal nie sturlałem się cztery metry niżej. Przy okazji mogłem sobie skręcić kark, połamać kończyny, dostać wstrząsu mózgu, w najlepszym wypadku nieźle się potłuc, całe szczęście złapałem się mocno poręczy i kontynuowałem pościg. Chłopak prawie dobiegł do drzwi klasy mat-fizu, kiedy udało mi się go złapać. Kilkoma chwytami przewróciłem go i obezwładniłem, nie powiem że glany nie miały w tym swojej zasługi. Tak przygotowanego oponenta zniosłem do sekretariatu i położyłem w kącie.
— Jeśli by pani mogła, to proszę go popilnować, pan dyrektor napewno chętnie się z nim potem spotka — poprosiłem starszą kobietę.
Uśmiechnęła się promiennie i pokazała mi kciuka do góry.
Zabrzmiał dzwonek, a z gabinetu dyrektora nadal nikt nie wychodził. Na korytarzach dał się słyszeć charakterystyczny dla szkolnego ekosystemu ryk. Były to dźwięki wydawane przez samców w okresie godowym. Samice specjalnie na tę okazję ubierały się w lepsze ciuchy niż zazwyczaj, to znaczy że raczej były zadbane. Najjurniejsze samce były akceptowane jako pierwsze, dopiero potem do łask dochodzili słabsi i herlawsi. Moja wyobraźnia - ten mózg u normalnego człowieka już dawno by umarł. Miałem mieć teraz wf, więc z ciężkim sercem ruszyłem na salę gimnastyczną. Była duża - jakoś o jedną czwartą mniejsza od hali TOSiRu, ale jednak hala TOSiRu to chyba największy taki obiekt w Tarnowie. Obok sali w dużym holu były szafki, zbliżyłem się do mojej, rzuciłem plecak na ziemię i wyciągnąwszy z niego kluczyk, otworzyłem ją. Wewnątrz leżała para czarnych trampek, jakieś książki, kalkulator, butelka z sokiem sprzed tygodnia - trzeba przecież coś pić, jakiś kosmaty dzyndzyboł, klucze do domu i strój na wf. Sięgnąłem po tenisówki i kostium. Najpierw wciągnąłem spodenki, potem koszulkę, na koniec zawiązałem sznurówki i wyszedłem na halę. Stało tam już czterech znajomych. Nawet ich nie witałem, bo szkoda czasu i energii na takich ludzi. Po trzydziestu sekundach wszyscy stawili się na zbiórce. Co za chore podejście, żeby z wf ocena z zachowania była brana pod uwagę przy wystawianiu oceny z przedmiotu. Nauczyciel tego bezsensownego przedmiotu był typowym dzikiem. Jego szyja nie miała więcej niż dwa centymetry, głowę golił w całości chyba kilka razy w miesiącu, ponieważ z łysej czaszki wyrastała długa na mniej niż milimetr szczecina, a twarz zdobił mu tylko krótki wąs i tatuaż wokół oka przedstawiający koła zębate - chyba myślał, że będzie fajnie wyglądał, kiedy go robił, niestety wyszło jak zwykle. Dziara przypominała podbite oko. Stanął z dziennikiem naprzeciwko nas i zaczął sprawdzać obecność.
— Adamowicz! — wydarł się tak, że nawet dziewczyny na balkonie zapewne go usłyszały.
— Jestem — powiedział chłopak.
Był to jasny blondyn o posturze Chewbacci, że był do niego podobny, to inna sprawa. Do najmądrzejszych nie należał. Chwalił się chłopakom, że w gimnazjum golił wszystkie włosy na całym ciele co tydzień - teraz możecie się domyślić jak wyglądał, a że był wysoki i barczysty, przylgnęło do niego przezwisko Chewie. Wuefista otaksował go wzrokiem.
— Adamowicz, ty koczkodan, czy yeti? — zapytał, wykrzywiwszy usta z niesmakiem.
Tamten spuścił głowę zawstydzony.
— Człowiek, proszę pana — odpowiedział.
Badum! Knur się przewrócił, skręcając ze śmiechu, zaczął tarzać po ziemi. Wstyd mi za niego, opinię całej klasie robi. Podszedłem do niego i kopnąłem.
— Wstawaj debilu, zbiórkę mamy. Chcesz mieć potem problemy z tym dzikiem? — syknąłem mu do ucha.
Janusz niespodziewanie szybko wstał i stanął w dwuszeregu.
Nauczyciel skończył sprawdzać obecność. Przeleciał wzrokiem po klasie i krzyknął - on chyba jest głuchy:
— Ty, tam z tyłu! Tak, do ciebie mówię grubasie jeden!
Chodziło mu o Ernesta - swoją drogą on jest kluską, wuefista tym razem wyjątkowo wykazał się spostrzegawczością.
— Tak, proszę pana? — spytał wystraszony.
— Leć po piłki do kantorka! — ryknął.
Na następny wf załatwię sobie zatyczki do uszu.
Na salę weszły dziewczyny, miały wszystkie niebieskie stroje gimnastyczne - jakiś nowy zwyczaj? Kątem oka zauważyłem Demeter uśmiechniętą od ucha do ucha i machającą do mnie jak idiotka. Jako, że jestem bardzo miłym i wspaniałomyślnym człowiekiem, zrobiłem jej tę łaskę i odmachałem. Po chwili na hali była też Ela - teraz ja też wykazałem się nadzwyczajną inteligencją i wyczuciem momentu - zacząłem machać do niej energicznie, także po chwili bolała mnie ręka. Ona się uśmiechnęła i mi łaskawie odmachała. Pfff. Śmiałem się z Lubicz, a wcale nie zachowałem się lepiej. Dziewczyny zaczęły biegać w koło po sali. Dzik wreszcie się odezwał.
— Klucha chyba się zaklinował w tym kantorku — powiedział.
Aż się zdziwiłem jego tonem głosu.
— Adamowicz, idź mu pomóż, bo reszta chciałaby zagrać! — ryknął.
Ach jak przyjemnie - miód dla uszu.
Wreszcie donieśli te cholerne piłki i zaczęliśmy grać... jak ja nienawidzę koszykówki. Kozłuję przez pół sali, rzucam do kolegi, a on nie łapie. Przeciwnik chwyta obiekt, rzuca, dostaję w twarz ponad półkilowym przedmiotem - that's why. Ulga. Dzwonek zagrzmiał i wylecieliśmy do szatni. Szybko się ubrałem w normalne ciuchy i wyszedłem na korytarz. Zacząłem jej szukać. Po około trzech albo czterech minutach znalazłem. Stała pod klasą odwrócona plecami do mnie. Zaszedłem ją od tyłu dyskretnie i złapałem za ramię. Podskoczyła.
— To ja — przedstawiłem się.
Odetchnęła z ulgą.
— Nie strasz mnie — zachichotała.
Odwróciłem ją przodem do mnie.
— Gdzie mieszkasz? — spytałem.
Zdziwiona otwarła usta. Uśmiechnąłem się przyjaźnie.
— Niedaleko rynku — otrząsnęła się. — A czemu pytasz?
Przestąpiłem z nogi na nogę.
— Eee... Nie miałabyś nic przeciwko, gdybym cię odprowadził dzisiaj po lekcjach? — zapytałem pewny odmowy.
Wybuchnęła perlistym śmiechem.
— Nie — odparła, puszczając mi oko.
Cały w skowronkach poszedłem pogadać z chłopakami.
— Coś było na zadanie z biologii? — spytał Adamowicz.
Zerknąłem jeszcze na Elę, przeżywając bardzo tamtą rozmowę.
— No tak, mieliśmy napisać o wpływie GMO na śmiertelność ludzi w Polsce — odpowiedział Edward.
Chłopak złapał się za głowę.
— Cholera jasna, teraz nie zdążę tego napisać — powiedział do siebie, a po chwili z oczu popłynęły mu łzy.
Naprawdę nie wierzę, jak można się rozkleić nad taką pierdołą jak brak zadania, niedość że nic mu to nie da, to jeszcze marnuje cenną wodę, śluz i białka. Niby jestem przyjazny i współczujący, ale bez przesady - nie mam najmniejszego zamiaru pocieszać gościa, który ryczy na debilnym brakiem zadania. Ela na mnie spojrzała i zrobiła smutną minę, zobaczywczy to żałosne widowisko. Nie byłem w stanie oprzeć się temu wzrokowi, mówcie co chcecie - ja nigdy nie byłem specjalnie asertywny. Podszedłem do rozpaczającego na modłę Schoppenhauera osobnika. Nie miałem zamiaru go dotykać - Chewbacca to przynajmniej był inny gatunek, a tutaj mamy do czynienia ze zwykłą, ludzką głupotą. Chwyciłem go za rękę i pomogłem mu wstać.
— Gościu, nie rycz. Za jeden brak zadania to ona może ci najwyżej nasrać na dywan — próbowałem obrócić sytuację w żart.
Adamowicz wyszarpnął swoją dłoń z uścisku i pobiegł korytarzem, krzycząc:
— I tak mnie nie rozumiecie!

Ciąg dalszy nastąpi

Chemia Na Biol-ChemieWhere stories live. Discover now