01

48 7 4
                                    

Madelaine Carter chciała zmienić swoje życie.

I to właśnie zrobiła. Odkładała pieniądze, znalazła pracę, kupiła dom. Zaczęła kręcić włosy. Wróciła do starych zajęć i znalazła nowe. Zorganizowała się. Mam dwadzieścia trzy lata, mawiała, wszystko jeszcze jest do zrobienia. Zamartwiała się jeszcze bardziej. Czternastego lipca przytuliła mamę i swoją przyjaciółkę, Nancy, a później wsiadła do samochodu. Odjechała bez zbędnego płaczu i zamieszania.

Trzęsły jej się dłonie, ale prowadziła pewnie. Zatrzymała się tylko raz - w kawiarni, zamówiła latte i croissanta. Dopiero wtedy pozwoliła sobie na kilka łez, które skapywały do jej kawy, ale nawet nie zwróciła na to uwagi.

Czy ogarniały ją wątpliwości? Można tak powiedzieć. Nie czuła się pewnie i była pełna obaw, ale nie miała nawet możliwości odwrotu. Stłumiła szloch, wkładając rogalik do buzi i powoli go przeżuwała.

W trakcie dalszej jazdy widziała przed sobą domy, przed którymi bawiły się dzieci. Huśtały się na huśtawkach i ganiały się po podwórzach. Gdzieś za nią szczekał pies. Przeżegnała się, chociaż nie była specjalnie wierząca, ale dewizą stanu było w końcu: "Z Bogiem wszystkie rzeczy są możliwe." 

Madelaine nie pamiętała, kiedy zdecydowała się uciec z Grove City. Wydarzenia ostatnich kilku lat sprawiały, że chciała zasłużyć na czystą kartę i nowe życie. Nie wiedziała, czy miała wtedy siedemnaście lat, czy dwadzieścia, czy może było to jeszcze wcześniej. Małe miasteczka wcale nie miały swojego uroku. Przynajmniej nie dla Madelaine.

Dlatego, kiedy stanęła przed swoim nowym domem, nie powstrzymała ani uśmiechu satysfakcji, ani kilku łez. Usiadła na ganku i zapaliła papierosa, starając się nie myśleć o bałaganie, z jakim będzie musiała uporać się w następnych tygodniach. Mama sama zapłaciła za przewóz wszystkich jej rzeczy, więc kiedy z ciężarówki zostały wyciągnięte już wszystkie pudła, poczuła dziwne uciśnięcie pod sercem.

I może kilka godzin zajęło jej odgadywanie zawartości paczek i zanoszenie ich do odpowiednich pomieszczeń, kiedy Luke Hemmings zauważył, że w domu naprzeciwko coś się dzieje. Był niezamieszkany od paru miesięcy, o tym pamiętał, dlatego też był odrobinę zdziwiony, gdy zobaczył drobną dziewczynę, która wyraźnie zmęczona dźwigała pudełka. Jej brązowy kucyk śmiesznie podskakiwał, kiedy wchodziła po schodach. Wtedy Luke postanowił być dobrym sąsiadem.

- Cześć, jestem Luke. - Zawołał, kiedy zbliżyła się do płotu. - Potrzebujesz pomocy?

Była troszeczkę skonsternowana, kiedy na niego spojrzała. Zanim mu odpowiedziała, minęło kilka sekund. 

- Właściwie to tak. Dzięki, to miłe z twojej strony.

Wytłumaczyła mu szybko, gdzie rzeczy mają swoje miejsce.

- Mieszkałaś wcześniej w Cleveland? Nie wydajesz się być tutejsza.

- Nie, jestem z Grove City, niedaleko od Columbus. 

Zapanowała między nimi chwila ciszy, zanim dodała:

- Mieszkam tu sama i muszę znaleźć pracę. A ty pewnie też nie mieszkasz tu od dziecka? Nie masz amerykańskiego akcentu.

Chłopak odrobinę się zmieszał, bo był przekonany, że to nie jest tak łatwe do wyłapania.

- Nie mam, ponieważ urodziłem się w Australii.

- I mieszkałeś z kangurami? - Parsknęła śmiechem, czym zasłużyła na mordercze spojrzenie Luke'a.

- Hej, nie obrażaj się. Żartowałam. Może zamówimy pizzę? Nie wiem, jak inaczej mogłabym podziękować ci za pomoc.

I prawdopodobnie właśnie wtedy znajomość Luke'a i Madelaine zaczęła się na dobre.


Hej! Chciałabym, aby z tego fanfiction wyszło coś ambitnego, więc mam nadzieję, że będziecie to czytać. Miłego dnia :)

hometown; l.h. wolno pisane!Where stories live. Discover now