1.

111 13 0
                                    

Myrea obudziła się z krzykiem. Zapewne zerwałaby się z łóżka, gdyby nie silne ręce Elmara wgniatające jej ramiona w posłanie. Zimny pot wyznaczał ścieżki na osłabionym koszmarami ciele. Spróbowała się odezwać, ale jedynym skutkiem był szloch, który wyrwał się z jej gardła.

– Już, Rea, już. Już wszystko w porządku – powtarzał jak mantrę Sorell. Spojrzała w złote oczy brata, idealne odbicie własnych, i omal mu nie uwierzyła. Wizja wciąż jednak była świeża w jej pamięci. Uczucia, które ogarniały dziewczynę na samą myśl o tym, co widziała, wykraczały daleko poza zwykły strach.

– Nie, Rell. Nie będzie dobrze – wychrypiała. – Widziałam wioskę w płomieniach.

To było spore niedopowiedzenie. Zamknęła oczy. Była porażona nieuniknionością tego, co doświadczyła. Słyszała płacz dzieci i krzyki gwałconych kobiet. Czuła zapach krwi i palonego ciała. Pomiędzy stojącymi w ogniu budynkami przemykały czarne sylwetki w przypominające ludzkie wyłącznie przez ilość kończyn i sposób, w jaki dzierżyły broń.

– To tylko sen... – zaczął Elmar, ale przerwała mu, zanim zdążył dokończyć.

– Nie, to nie był sen! Dobrze wiesz, że to nie był zwykły sen! To nigdy nie są zwykłe sny! – krzyczała, próbując mu się wyrwać. Kochała go jak ojca. Wiedziała, że gdyby nie on, razem z Sorellem najprawdopodobniej umarłaby z głodu i zimna. Opiekował się nimi, odkąd tylko sięgała pamięcią. Tym bardziej jednak nie potrafiła pojąć, dlaczego tak uparcie ignorował to, do czego była zdolna. – Pamiętasz, jak przyśniła mi się śmierć Telanny? Umarła tydzień później! A susza sprzed trzech lat? Ją też wyśniłam!

– Myreo, proszę...

– Nie, Elmarze – uciął Sorell ze stanowczością, jakiej się po nim nie spodziewali. Może właśnie dlatego oboje zamilkli. Zazwyczaj był tak cichy, że zdarzało im się zapominać, jak brzmiał jego głos. – Wiesz doskonale, że ja i Myrea nie jesteśmy normalni. Proszę, nie zaprzeczaj. Nie możesz tego wiecznie wypierać.

– Nie wypieram tego – wyszeptał Elmar, puszczając w końcu dziewczynę. Usiadł na brzegu jej łóżka i jakby się zapadł. Jego twarz poszarzała, dłonie zaczęły drżeć. Wyglądał na załamanego i przerażonego. Był tylko prostym, starym latarnikiem. Od trzydziestu lat podtrzymywał płomień na szczycie swojej wieży, by statki płynące do pobliskich portów nie rozbiły się o przybrzeżne skały. To było jego życie. Na tym się znał. Ledwie radził sobie z wychowywaniem bliźniąt, a jeśli do tego miała dojść jeszcze magia... – Po prostu nie wiem, czy sobie poradzę.

– Przecież nikt nie każe ci, żebyś radził sobie z tym zupełnie sam – prychnął Sorell, niespodziewanie odzywając się po raz kolejny. – Siedzimy w tym razem, prawda?

Myrea uśmiechnęła się do brata. Była z niego naprawdę dumna. Żałowała tylko, że zabierał głos dopiero wtedy, gdy ona była zbyt słaba, by mówić za nich oboje. Zazwyczaj cichy i spokojny, wolał chować się za plecami bliźniaczej siostry, niż działać samodzielnie. A przecież gdy tylko się postarał, okazywało się, że był naprawdę mądry i dzielny. Wyciągnęła do niego dłoń, a on chwycił ją zachłannie i przycisnął do ust, składając delikatny pocałunek na chłodnych palcach.

– Co w takim razie powinniśmy zrobić? – zapytał Elmar. Zażyłość rodzeństwa często go onieśmielała i tak też było tym razem. Chciał jak najszybciej ustalić plan działania, żeby móc zająć czymś ręce i odciążyć głowę, tak bardzo wyczerpaną samą myślą o jakiejkolwiek niezwykłości.

– Musimy powiadomić Holzera – zdecydowała Myrea, a Sorell przytaknął jej bezgłośnie.

Stary latarnik westchnął, ale nie mógł się z tym nie zgodzić. Jeśli wioska była zagrożona, to jarl powinien dowiedzieć się o tym jako pierwszy.

– Ubierzcie się ciepło – polecił. – Pójdziemy do niego od razu.

A przyszłość pokażą gwiazdy w jej oczach [wyzwanie literackie]Where stories live. Discover now