vii

170 12 93
                                    

      Hussonnet przemierzał nerwowo pokój. Konwulsyjnymi ruchami zahaczał o sterty gazet i książek usypane niby wieże w Pizie na biurkach, stołach, otomanach, krzesłach, taboretach, tuż pod półkami, parapetami, ustawionymi w niealfabetycznym, szaleńczym i okupionym zmęczeniem porządku, przez który Szekspir romansował z Encyklopedią Francuską, gazety sprzed roku z Odyseją, a historiozoficzne dysputy filozofów, których nazwisk nie szło spamiętać, z literaturą względnie kobiecą. Hussonnet odnajdywał się w tym cokolwiek niegłupio, zwykle szperając pamięcią ostatniego miejsca, gdzie rzucił od niechcenia Manifestem Komunistycznym.
      Była raptem piąta rano, gdzie słońce majaczyło już między brudnymi firankami, rzucając ciepłym pomarańczem na podłogę, czyniąc z niej wzrokową mozaikę, zlewającą się w jakby jedną taflę, błyszczącą, senną. Żaden odgłos nie zakłócał jeszcze jego drżących myśli, kiedy zwykle o tej godzinie budziły się dopiero kury i psy, jak on właśnie, leniwy, sunący cicho po tafli osłonecznionego dywanu. Gdzieś pod jego stopami ktoś mógł już przeciągać się, strzyc uszami, czy może ta cisza nie czyni go już ostatnim człowiekiem w obozie, kiedy to przez jego twardy sen zarżnięto wszystkich innych, a że sam spał ściśnięty w ciemny kąt pokoju, został pominięty. Szybko jednak musiał przypomnieć sobie, że nikt tu nie spał snem twardym, teraz już tylko króliczym.
      Przynajmniej Hussonneta budził wszelki szmer, chociaż zacisze jakim obóz bywał niektórych nocy, zamykał się w próżni jak pod kloszem, czyniąc zasłonę przed krzykami znad oceanu. Teraz ocknął się, czując chropowaty ból w gardle. Chłonął każdy promyczek dający ciepło, bo jego kurtka otulała kogoś innego. Zapomniał się z kocami od przeszło dwóch lat, od tamtej pory sypiał po kurtką. Nie żeby była w jakikolwiek sposób ciepła, czy chociaż przyjemna w dotyku. Co prawda długa, prawie niczym płaszcz, toteż poczuł się w obowiązku zapomnieć o własnym gardle i oddać ją Lottie, która z wyczerpania notorycznym wysileniem umysłu, zasnęła prawie tak szybko, jak dotarła do artykułu na drugiej stronie jakiejś starej gazety. Szczęście, podciągnęła nogi pod brodę, co tylko Hussonnetowi pomogło otulić jej nagie łydki i odkryte ramiona za jednym zamachem. Podniósł się więc ciężko z krótkiej otomany, skrzypiącej, pod którą chyba coś wlazło, bo wrzynało się w plecy jak sprężyna. Bolało go wszystko, a jednak czuł tylko ściśnięte gardło, chroniczne pulsowanie w skroniach i cierpki posmak w ustach, którego nie mógł pozbyć się nawet lodowatą, mocną herbatą, po całej nocy stającej się ciemną lurą. Było to jakby kojące, przepiękne uczucie ohydy, mroczącej myśli fruwającej z tematu na temat. Nie mógł się skupić na słowach Lottie z poprzedniego dnia, toteż rozważał wpływ alkoholu na poziom odrealnienia każdego słowa, czy może właśnie przemożnej chęci wyznawania całej prawdy. Zagwostki te sprawiły, że zachciało mu się napić, co nie było samo w sobie tak zaskakujące, jak fakt, że stało się dokładnie za dziesięć szósta. Zwykle sięgał wtedy po wodę, herbatę z wieczora, czy przełykał ślinę i połykał kolejne strony gazet. Teraz prawie dygotał na myśl o gorzkim smaku wódki.
      Wytrzymał w letargu kolejne minuty, póki Lottie zbudzona jego miarowymi krokami, nie otworzyła zaspanych oczu. Mrugała nimi na przemian, zgarnęła włosy za plecami i wtedy zauważyła płaszcz Hussonneta.
      – Hussonnet, zwariowałeś. Patrz, jak pogięłam. – Jej ochrypły, niski głos zwrócił jego uwagę. Lottie pocierała zakatarzony nos, zsunęła nogi z fotela i z niesmakiem spojrzała na płaszcz. Uniosła go na wysokość oczu i wskazała na rękawy. – Widzisz? Widzisz? Będziesz wyglądać jak bezdomny.
      Hussonnet chciał się zaśmiać, ale gardło bolało go tak uparcie, że tylko się uśmiechnął. Lottie zmarszczyła brwi.
      – Gwiżdżę na to.
      – Ostatnio gwiżdżesz na wszystko.
      Hussonnet spoważniał. Oparł się o biurko z planami obozu i skrzyżował ramiona na piersiach. Lottie przed nim owiana była mgiełką z pyłków wyostrzonych jaskrawie przez słońce. Włosy przybrały jasnego koloru, a oczy jarzyły się jak u kota. Podniosła się leniwie, drżąc z zimna przy zetknięciu stóp z zimną podłogą. Przeniosła się szybko na dywan, pogięta spódnica przypominała mgłę, a zarzucony na ramiona płaszcz długą pelerynę. Podeszła do biurka, niby od niechcenia rzuciła okiem na ciemny, mlecznozielony krajobraz za oknem i skupiła swój wzrok na kartkach rozrzuconych pod jej stopami. Hussonnet przechylił się na lewo, jakby w obawie przed choćby lekkim muśnięciem łokcia Lottie, która nie zwracała teraz na niego najmniejszej uwagi. Wspięła się na palce w zamyśleniu.
      – A może masz gorączkę? – zwróciła swoją chłodną twarz w jego stronę. Hussonnet mruknął coś w odpowiedzi, przewrócił oczami, odchylając jeszcze bardziej, jednak z łomoczącym sercem pozwalając jednak, by Lottie dotknęła jego czoła swoją dłonią. Była nieprzyjemnie chłodna i szorstka, ale Hussonnet chciał wierzyć, że to czułość przebija tę stoicką powłokę. Ściągnęła brwi, nic nie mówiąc. Stali tak wpatrzeni w siebie, póki płaszcz nie zsunął się z lottowego ramienia i nie musiała go podtrzymać.
      – Chyba nie jesteś chory.
      – Tylko gorączka oznacza chorobę? – Przeszedł na odległość czterech stóp, śledząc byle ujrzaną półkę. Lottie w tym czasie obserwowała swoje skostniałe palce, niby wyczuwając, jak wiele zmienia się w ludzkiej fizjonomii po dotknięciu kogokolwiek.
      – A cóż innego? Gorączka objawia ogrom chorób.
      – Choroby duszy również?
      Lottie parsknęła. Myślała, że Hussonnet uczyni to samo, ale na widok jego spokojnych oczu wpatrzonych w brzegi książek, spojrzała pytająco.
      – Nie wierzę w takie brednie. – Pokręciła głową. – I nigdy nie uwierzę.
       Hussonnet powstrzymał westchnięcie i nie odezwał się więcej. Przeszywająca cicha zaciążyła na pokoju, co tak zawsze Lottie przerażało. Najeżyła się, usiadła z powrotem na swoim fotelu, zatopiła nogi w sukience i udała, że ponownie zasypia. Chociaż jej głowa pełna była wirujących myśli, skupiła się na tej jednej, która pozwalała jej z bojaźnią stwierdzić, iż właśnie ze spokojnego żywota osuwa się kolejna kostka spod jej stóp, czyniąc przepaść coraz głębszą. Obóz pełen był ludzi spokojnych, szczęśliwych w gruncie rzeczy, a jedynym gorzkim uczuciem, które wypełniało ich serca była wściekłość. Paląca złość, dająca niewyobrażalne pokłady odwagi i zaparcia, czyniące z nich ludzi pewnych, zdeterminowanych. Taki zawsze był i Hussonnet. Lottie zaintrygował ten tak podobny do jej realizmu, pozytywistyczny idealizm, który Hussonnet wokół siebie roztaczał, niczym własną aurę. Teraz snuł się między regałami i krzesłami, chłonąc ranną melancholię, a Lottie czuła ucisk w żołądku. Obserwowała go uważnie, nie czyniąc żadnych kroków, by chociaż dojść, co też siedzi w głowie Hussonneta. Nie miała pod ręką gazety, choćby książki, po której sięgnięcie byłoby nonszalanckie, tym samym nie zdradziłoby desperackiej chęci ukrycia nosa za kartkami. W końcu jednak odważyła się przygładzić spódnicę, poprawić płaszcz na ramionach i uśmiechnąć się oczami.
      – Wiesz, Hussonnet...
      Młodzieniec zerwał się nagle, jak spłoszony zając. Lottie udała, że tego nie widzi. Włosy Hussonneta bowiem trwały w nieładzie tak artystycznym, jakby jeszcze za regałem szarpał za nie i wył jak pies. Policzki miał jednak czyste, rumiane i gdyby tak nie dygotał, Lottie mogłaby przysiąc, że wygląda całkiem porządnie, i to jak zwykle.
      – Zastanawiałam się, co też za krew masz w sobie.
      – Z pewnością nie błękitną – zaśmiał się lekko, choć jego oczy zdradzały zgoła inne uczucie niż wesołość. Lottie za to uśmiechnęła się od ucha do ucha, zaflukała nosem i przytuliła do jego płaszcza.
      – Och, więc wiesz?
      Hussonnetowi zakręciło się w głowie, prawie wywinął kozła przez dywan, ale cudem utrzymał na nogach, całym sobą czując, jak już za niedługo sam będzie nosił ten płaszcz.
      – Owszem – wykrztusił. Lottie dostrzegła jego coraz bardziej gorączkowe ruchy, które niemało ją rozbawiły, co tylko dodało jej animuszu. Bo też czyjaś konsternacja zawsze tak działa.
      – Zdradź mi.
      – Dlaczego?
      – Może czegoś się o tobie dowiem.
      Hussonnet z powrotem stanął przy biurku, krzyżując nogi i opuszczając rękawy koszuli. W pokoju robiło się coraz to chłodniej, a dreszcze przebiegały po jego plecach jak bose stópki. Drżał w środku, ale rozpogadzał go widok napuszonej jak wróbelek Lottie, grzejącej się pod jego garderobą. Czy była to wina faktycznej szarmancji, która kazała mu oddawać płaszcz każdej panience, czy wyłącznie egoistycznej pobudki sprawiającej, iż czuł lepszym człowiekiem. Pytanie Lottie jednak rozwiało wszelkie inne, każąc mu skupić myśli na sprawie tak błahej, jak krew w żyłach.
      – Moja matka nie jest mną.
      Lottie nachmurzyła się przez chwilę, niekontenta z odpowiedzi, jednak podeszła do sprawy subtelniej, niż nakazywało jej doświadczalne szukanie problemu.
      – Tak, ale słyszałam, że jesteś podobny do swojego ojca. Powiedz mi, kogo pokochał.
      – Och, nonsens! – śmiech Hussonneta rozbudził subtelną ciszę, aż sam ze zdziwienia nad swoją zuchwałością, prawie upadł, a jednak na usta cisnęły się kolejne słowa. – Mój ojciec z pewnością jej nie kochał! To jedynie brudne pożądanie, nic poza tym, nic ponad to.
      Lottie zacisnęła usta w cienką linię, czując narastające gorąco w policzkach. Nie spodziewała się wzbudzać tak silnych emocji, które niemalże biły z coraz bledszej twarzy Hussonneta. Chwycił się dłońmi krańca blatu i trzymał jak ostatniej deski ratunku, jak ostatniej materialnej rzeczy w tym pokoju. Lottie wydawała się zawstydzona, oczy strzygły na prawo i lewo, szukając oparcia w temacie mniej osobliwym. Pomógłby jej, chwycił w ramiona i przeprosił z najszczerszego serca, nawet padł na kolana, ale szybko odgoniła chmurę znad czoła i spojrzała na niego przenikliwie.
      – Mimo to czujesz się do niego podobny?
      – Tak – jęknął, błagając w duchu, by ujrzała skruchę w jego oczach. – Mój ojciec nie jest złym człowiekiem. Nikt mi nigdy nie wierzy, a ja powtarzam to z uporem idioty. Znam go jak siebie, spędziłem z nim całe życie, zarzucić mu można wiele, ale nie to, że jest złym człowiekiem. Spędziłem z nim całe życie! Całe... Całe, póki nie wyjechałem na studia. Kiedyś nawet... kiedyś nawet miałem matkę. Z krwi i kości, kobietę, którą przyprowadził do domu. Naprawdę piękną kobietę, przypominała mi obrazy niańki z dzieciństwa, której imienia teraz nie pamiętam. Mogłem mieć pięć lat, a pokochałem ją jak własną. I ona uwielbiała mnie. Zawsze się do mnie uśmiechała, bawiła ze mną, przytulała, kołysała, zabierała na spacery, uczyła czytać... Dlatego ojciec się z nią ożenił.
      – Dla ciebie?
      – Chciałbym w to wierzyć. Może dla siebie, by móc zapewnić sobie spokój. Ale jestem mu za to wdzięczny. Przez parę lat czułem, jakbym naprawdę miał matkę... Kochałem ją z całego serca. Ona uwielbiała mojego ojca, do szaleństwa wręcz. Tak się z nami zżyła.
      – Co się stało?
      – Umarła. Tylko umarła. Ludzie padają jak muchy. Chociaż to może i szczęście, że wcześniej nie spotkało jej nic złego. Nic, co mogłoby złamać jej serce. Zostałem tylko ja i ojciec. I jego kochanki. Kiedy jeszcze żyła, nie przestawał się z nimi widywać.
      – Widziała to?
      – Byłem zbyt mały, by zauważyć. Do kochanek byłem przyzwyczajony, do matki nie. Mówiłem... mój ojciec nie ceni sobie towarzystwa jednej kobiety. To go rujnuje. Wręcz chorobliwie tego nie znosi.
      – A ty?
      Pytanie zawisło w powietrzu ciężko, niezgrabnie. Hussonnet zbladł. Twarz Lottie nie zdradzała jednak niczego poza szczerym zainteresowaniem, niezwykłym dla niej ciepłym współczuciem, wypływającym na zarumienione policzki. Podpierała brodę dłonią i uśmiechała się lekko. Hussonnetowi zakręciło się w głowie.
      – Nie rozumiem i rozumieć nie chcę.
      – Och, wybacz – zreflektowała się prędko, spuszczając wzrok i bawiąc materiałem spódnicy, nadal z beztroskim uśmiechem – Wydawało mi się, że poza utylitaryzmem wierzysz również w miłość i przywiązanie. Tak zabrzmiałeś. Ale naturalnie to tylko twoja rzecz.
      Hussonnet zacisnął zęby, czując, jak twarz zaczyna go palić. Nogi byłyby zaplątały się w dywan, gdyby chciał uczynić choćby najmniejszy krok. Zwiotczały, przez co ledwo trzymał się na brzegu biurka. Westchnął, chcą otworzyć ściśnięte gardło.
      – Pytałaś o moją matkę – jego głos drżał niezauważalnie. – Oizys. Uznała mnie... prędko. Właściwie zaraz po tym, jak przeprowadziłem się do Ameryki i dostałem na uczelnię. Nazwała się boginią nieszczęścia i smutku. Wystarczająco przygnębiające, by dać mi do zrozumienia, iż nigdy nie odpędzę się od wiszącego nade mną fatum.
      – Wierzysz w fatum?
      – Równie mocno wiążę ją z tym, co nazywasz Mgłą. Już Sofokles o nim pisał. Dlatego mocno w ciebie wierzę, Lottie. A poza światem chciałbym być człowiekiem oczytanym jak mój ojciec i wpływać na losy tego świata. Być częścią historii.
      Lottie nie ukryła, jak wielce pochlebiały jej te słowa. Toteż napuszyła się dumnie, zakręciła loczek z pasma włosów wypuszczony z koka i zamrugała parę razy, odganiając rzęsami uśmiech oczu. Hussonnet poczuł się nędznikiem. Zażenowanie ogarnęło go tak przemożne, iż odważył się tylko odwrócić na pięcie i wlepić wzrok w okno, za którym dzień zazielenił już drzewa, czyniąc je przyjaznymi, jasnymi i radosnymi. Mdło mu się na ten widok zrobiło. Lottie w tym czasie podniosła się z fotela, przydrepatała za jego plecy i delikatnie narzuciła mu płaszcz na ramiona, zostawiając dłonie na jego barkach na tyle długo, że ciepło zalało Hussonnetowi serce i jednocześnie przyprawiło go ono o przerażenie. Lottie okręciła się, oparła o biurko i spojrzała na Hussonneta z tajemniczym wyrazem twarzy.
      – Nie jesteś głupi, Hussonnet. Mówię to z całą szczerością. Bardzo cię lubię. I jeżeli nasza znajomość nie opiera się póki co na żadnej celowości, moglibyśmy taki cel znaleźć.
      – Co przez to rozumiesz?
      – Chciałbyś zostać moim partnerem? Prawą ręką, o ile stwierdzenie "prawa ręka" ci odpowiada. Chociaż osobiście preferuję partnera. Hm? To jak? Wiem, że mam przy sobie już Florę, a z Florą... Flora jest specyficzna. Równie mocno co ty, ale z mojej perspektywy, jesteś znacznie znośniej specyficzny. I mówię to jako do przyszłego partnera, nie przyjaciela.
      Hussonnet zdążył zauważyć jak wiele w przeciągu tej chwili zmieniła się Lottie mówiąca o miłości na Lottie mówiącą o interesach. Stała się jakby wyższa, tym samym mniej kobieca i subtelna, trochę jak ta Lottie, która kręciła się między półkami w poszukiwaniu konkretnej książki, a Lottie, której podsyłał zabawne teksty, z których potem oboje śmiali się do rozpuku, krztusząc ciastem i zimną herbatą. Zamyślił się, przypatrując dziewczynie spod zmrużonych powiek. Uśmiechała się tylko oczami, wyczekując niecierpliwie odpowiedzi.
      – Z tobą zawsze, Lottie.
      Choćby i lewą ręką, chciał dodać, ale wypowiedziane słowa ożywiły Lottie tak bardzo, że byłaby się rzuciła mu na szyję i ucałowała w oba policzki, obiecując, że nie pożałuje. Zamiast tego westchnęła tylko, biorąc wdech taki, by się nie rozegzaltować i ukłoniła lekko, ufając, że będzie to owocna współpraca. Hussonnet odkłonił się jej cokolwiek zbyt nisko, ufność tę podzielając.
      Nie do opisania było, jak też umysł Hussonneta nagle ożywił się, jak napojony wodą życia. Upojony wręcz, świat zawirował, a promienie biegnące przez okno na dywan rozjaskrawiły się tak bujnie, że można było z nich ułożyć śliczny obrazek w barwach słonecznych.
      Kiedy po dłuższej chwili ciszy, ale tej ciszy błogosławionej, pełnej niewyobrażalnego szczęścia, Lottie zadygotała, chciał z miejsca ponownie ofiarować jej swój płaszcz, ale kategorycznie odmówiła, uśmiechając się z wdzięcznością.
      – Myślałam, że lepiej będzie, jeśli się przejdziemy.
      Lottie bowiem nie była w stanie dostrzec choćby cienia radości na twarzy Hussonneta, z której bladości nie odpłynęła jeszcze melancholia, dając złudzenie zamyślenia tak głębokiego, że niemal prowadzącego do płaczu. Hussonnet przystał na to natychmiast, pytając, czy aby nie potrzebuje czegoś ciepłego, na co Lottie odparła, iż to bagatela, tylko poranna rześkość.
      Na dworze istotnie było chłodno i wilgotno, a płaszcz Hussonneta starczył na tyle, by podał Lottie ramię i szli obok siebie, niemal wtuleni. Nie czyniło na nim wtedy wrażenia nawet otaczająca ich przestrzeń, otwarte pole truskawek za plecami majaczące pośród przeszywającej ciszy rozdzieranej czasem krzykiem ptaków. Zmierzali na północ obozu, minęli domki, każdy szarawy, dzwoniący przy drzwiach zardzewiałymi kołatkami, a im bliżej dochodzili, tym koty syczały głośniej, koty pod schodami i zgrzybiałymi fundamentami, skąd nocą wydzierały się ich całe chmary. Lottie zwróciła uwagę, iż koty i ptaki muszą mieć coś wspólnego z Mgłą. Hussonnet zaśmiał się, że w takim razie również wiewiórki. Domki w porannej scenerii wydawały się mroczniejsze niż nocą, rankiem nie oświetlały ich pochodnie, a blade, senne światło, stwarzające wrażenie pustki straszliwej, jakby opuszczonych domostw wysiedleńców. Minęli to miejsce szybko, nie patrząc na udeptaną, szarawą od kroków trawę i zwrócili się na skraj lasu, zieleniącego się teraz soczysto. Zieleń była o tyle kolorem magiczny, iż stawała się wyrazistsza o każdym deszczu, a od kropel spływających z liści i uderzających ich w głowy, musieli skryć się pod płaszczem niemal cali. Teraz sunęli tak blisko, że ich oddechy zmieszały się, a narastający szum oceanu ucichł. Doszli skrajem lasu do ostatniego domku. Była to wręcz chatka, spróchniała i mokra jak topielica, a z parapetów okien na kształt łez spływały strugi wody. Schody na ganku zaskrzypiały, Lottie zadygotała, strzepując z siebie rosę i bez pukania pchnęła drzwi. Hussonnet nie pytał, a tylko podążył za nią w głąb, który otworzył się przed nimi wielkim pokojem, znacznie większym, niż domek wydawał się z zewnątrz i nie boskim bałaganem. Na środku ustawiony był stół, przy nim leżały wywrócone trzy krzesła, podłoga nikła pod warstwą kurzu, równie co para kanap niemalże podpierających ściany.
      – Arkady! – rzuciła niedbale Lottie.
      Hussonnet zamknął drzwi, patrząc jak jakaś niekształtna sylwetka podnosi się z kanapy i wydaje z siebie dźwięk niepodobny żadnej żyjącej istocie. Sylwetka porwała się w jednej chwili, gdy tylko otworzyła swe wielkie ślepia i zachwiała na nogach przypominających patyki. Szafraniec Arkady uderzył się w głowę bardzo porządnie, okręcił, przekręcił, poprawił rozchełstaną koszulę, zaczesał długie do ramion jasne włosy i przedarł przez zwał rupieci do drzwi. Głos miał wysoki i nieprzyjemny dla ucha, a co drugie jego słowo było: psiakrew!, czego też nikomu nie miał ochoty tłumaczyć.
      – Lottie! Śliczna Lottie! Niewiarygodne! Niemożliwe! Roz-pa-la-ją-ce! Rozgrzewające, aż mnie w lędźwiach szczypie! Jak dawno ciebie nie było! Lottie! Lottie, co taka rozczulająca istotka robi u nas w pieczarze? W Komunie Paryskiej, psiakrew! Walt, Walt, dama! Walt, ruszże się!
      Hussonnet gdyby miał na tyle przeogromnie butnej odwagi, zapewne objąłby Lottie, czyniąc tym samym gest jej uwłaczający, ale nie dla własnej przyjemności, ale by osłonić ją przed natarczywymi krzykami. Szafranek-Arkady ucałował ją niedbale w obie rączki i poprowadził do stołu zastawionego pustymi szklankami, o które obijały się kradzione łyżeczki, roznosząc dzwoneczkową melodię po zadymionej krypcie. Furkotające na wietrze prześwitującym tu i ówdzie wstążeczki mogły być radosne, gdyby nie wyprane i brudne.
      Lottie się nie bała. Usiadła za stołem, podziękowała za przezroczystą substancję podaną w niewielkiej ilości w szklance. Arkady wzruszył ramionami i wypił ją sam, a czując cierpki smak niepodobny do przyzwyczajeń, zatrząsł się konwulsyjnie. Potem uspokoił nerwy, zaraz ukłonił Lottie przepraszająco.
      Hussonnet usiadł przy niej jak najbliżej.
      – Walt! Walt, psiakrew! Wstawaj!
      Waltem nazywał drugą sylwetkę zakopaną pod zwałem materiałów wszelakich, ciężką jak gdyby, zmęczoną, zatraconą w śnie zimowym. Kiedy czekał tak, aż przyjaciel zerwie się z barłogu, pochylił się nad stołem, stukając szklanką o szklankę.
      – Hussonnet, prawda? Wszyscy tak na ciebie, nie po imieniu. Też tak chciałem, psiakrew, ale Szafranka nikt nie rozumie, wymówić nie umieją. Sza-fra-nek, psiakrew, co za filozofia!
      Lottie przerwała mu szybko, Hussonneta złapała za rękę i oświadczyła, że przyszła tu dla wyleczenia choroby duszy towarzysza. Arkady na te słowa rozpromienił się cały, aż zadrżał i przyklasnął sobie, wybałuszając już i tak wielkie ślepia.
      – Choroba duszy? Hussonnet, przyjacielu, nigdzie lepszego lekarstwa nie znajdziesz! My tu mamy takie cuda, co to każdą duszę uleczą!
      I począł wykładać, a cieszył się przy tym jak dziecko, wiercił się, bawił rękami, stukał szklankami, czekając aż Walt nie przyniesie lekarstw. Tymczasem Hussonnet przypatrywał się jego zapadłej, żółtej twarzy, wypiekom, wiszącym policzkom, obojczykom jak u szkieletu i oczach strzelających bez celu na prawo i lewo. Młodzieniec obdarzony urodą chorego artysty, palcami cienkimi, uśmiechem na wpół przytomnym. Tylko dłoń Lottie dodała mu otuchy, gdy na widok wszystkiego, co Walt przyniósł i ustawił na stole, Arkady zaklął siarczyście. Rozrzucił wszystko dookoła, krzycząc wniebogłosy.
      – Bóg cię chyba opuścił, psiakrew! Jak można absynt?! Tytoń?! Przy damie będzie tytoń palił! Patrzcie go! Zabieraj mi to, ale już! A tego opium to nawet nie wspominaj! Już, psiakrew! Ale tabakierkę zostaw! Wódeczki przynieś odrobinkę, dla pana! – Pogonił nieprzytomnego Walta, który szamotał się jak ptak w klatce, a sam zasiadł naprzeciwko patrząc bystro. – Co nasze to i wasze, a że my komuniści, to taka u nas zasada. Wódki nie wypada przy damie, ale rozumie pani – tu skinął w stronę Lottie, a potem oczami wskazał na Hussonneta. – Kiedy terapia, to terapia.
      Gdy wódka stanęła już na stole, Arkady bezceremonialnie polał jej połowę szklanki, podał Hussonnetowi z krótkim nakazem:
      – Do dna.
      Hussonnetowi nie uśmiechało się picie wszystkiego naraz, toteż chciał wziąć porządnego łyka i odstawić, ale krzyk Arkadego zaraz przywołał go do porządku.
      – Od razu do gardła! Im więcej, tym szybciej zamroczy! A teraz pij, pij! Wyzdrowiejesz raz dwa, mówię ci!
      Gdy Hussonnet dopijał gorzką wódkę, krzywiąc się przy tym i kaszląc od palącego uczucia w gardle, Arkady podał Lottie tabakierkę, na którą się skusiła i zaraz oboje poczęli kichać jedno przez drugie, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Hussonnet by zabić smak, zaraz sięgnął i po to, a niedługo dołączył do nich i Walt. Potem wszystko stało się zamglone. Hussonnet pamiętał kolejne szklanki, śmiech, a prędzej rechot i co najgorsze, to jedynie swój, a czasem czuł dłoń Lottie sięgającą po jego. Tabaka tak ją rozczuliła, że raz wylądowała na nim, kichając i śmiejąc tak rozkosznie, że gdyby nie resztki świadomości, pewnie pocałowałby ją szybko. Może by nie poczuła, przecież znacznie bardziej zaaferowało ją kichanie i powtarzanie: to wszystko jest dla ludzi!, co Arkademu i Waltowi bardzo się spodobało. Chwilę rozprawiali na temat śmierci i nieśmiertelności, Hussonnet uderzył się w łydkę, ale wcale tego nie poczuł, więc odczuł przemożną chęć uderzenia się gdzieś jeszcze, dla zabawy, śmiechu, który wzbudzał. Szklankami nie stukała się tylko Lottie, bo gdy już nie dawał rady, rozrzewniał się jak dziecko, podawała mu tabaki i ściskała za ręce. W końcu nie mógł pozostać dłużny, więc pocałował jej dłoń z taką czcią, że Arkady zagwizdał, Walt zachwiał na krześle, a Lottie roześmiała do łez. Jemu do śmiechu nie było, ale dopijając kolejną szklankę, przywracał się do rozgrzanego porządku i pozwalał wygłaszać niepoprawne teorie na temat ludzkiej niegodziwości.

 Jemu do śmiechu nie było, ale dopijając kolejną szklankę, przywracał się do rozgrzanego porządku i pozwalał wygłaszać niepoprawne teorie na temat ludzkiej niegodziwości

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

ja nie wiem, czy lottie nie powinna dostać jakiegoś orderu przyjaciółki roku, bo przecież jak twojemu bro jest źle, to go nie wspierasz, tylko IDZIESZ GO UPIĆ

Skowronki » pj/ohOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz