Prolog

307 28 8
                                    

O nich nigdy nie mówi się głośno. Wszyscy wiedzą, że istnieją. Wszyscy boją się, że nawalą. Jednak nikt nie protestuje przeciw ich istnieniu. Co więcej, większość ludzi uważa, że są bardzo potrzebni i wolałaby, żeby nie zniknęli. O kim mowa? O skoczkach. Są znani właśnie pod tą nazwą. Nie mają imion ani twarzy, lecz po prostu trwają. A czasami ich nie ma, a słowo "czasami" jest tu kluczowe, bo zdarza im się zgubić właśnie gdzieś w czasie. Więc czym oni tak naprawdę są? 

W końcu dopadłem jednego z nich. Musiałem się namęczyć, aby do niego dotrzeć. Wymagało to nieco więcej zachodu, niż mógłbym kiedykolwiek przypuszczać. 

Spotkaliśmy się pierwszy raz w bardzo dziwnych okolicznościach, ale wtedy nie miał pojęcia, że go śledziłem. Było to w Berlinie. Nie pamiętam dokładnie kiedy, przepraszam za to. Wyglądał przecudownie w garniturze dobrze leżącym na jego talii. Na pewno szyty był na miarę. Spod jego okularów strzelały iskry bystrego wzorku, który od razu przyciągnął moją uwagę. Wydawał się tak dopasowany do sytuacji, że aż od niej odstawał. Na tle innych wydawał się młodszy, ale to dobrze, miał tak wyglądać. To właśnie on był tym jakże kontrowersyjnym młokosem z partii Alternatywa dla Niemiec. Jego kampania wyborcza była nowoczesna, choć odważna i naiwna. Wydawać by się mogło, że Harro Glythbeiser sam nie wiedział, co robi, a przy tym dostał największy kredyt zaufania od ludu Niemiec w postaci mandatów poselskich dla jego partii, które w sumie stanowiły trzydzieści sześć procent wszystkich miejsc w Bundestagu.

- Dzień dobry, panie Glythbeiser - przywitałem się uprzejmie.

Drgnięcie jego twarzy upewniło mnie w przekonaniu, że to osoba, której szukałem. Subtelne znaki wskazywały na jego zaniepokojenie tą rozmową. Czuł, że nie powinna się wydarzyć, ale jednak ma miejsce, co na nim wywarło przymus improwizacji.

- Dzień dobry, panie... 

Podając mi rękę znacząco przedłużył swoje ostatnie słowo, by wymusić na mnie przedstawienie się. Nie ze mną te numery. Nie jestem prostym człowiekiem. A już na pewno odstaję na tle dwudziestego pierwszego stulecia.

- Muszę przyznać, że pański pomysł na nowe Niemcy jest niezwykle interesujący. Czy pańska żona przyczyniła się do tego w dużym stopniu?

Glythbeiser zdecydowanie się zmieszał przez to, co powiedziałem. Jego oczy opuściły iskry, a w zamian zadomowił się w nich morski spokój. Jego rażąco błękitne oczy pożerały mnie, próbując rozgryźć to, co znajdowało się za moimi czynami.

- Nie rozumiem, co ma pan na myśli - odparł.

- Całkowicie nic.

Uśmiechnąłem się triumfalnie. Wiedziałem, że ta rozmowa długo nie potrwa. Skoczkowie boją się losowych interakcji, a moja z nim stwarzała dla niego poważane zagrożenie. Zapytałem wprost o jego cel. Nie mógł na to zareagować obojętnością. I faktycznie, miałem rację. Zbliżył się do mnie tak, że czułem jego oddech na ramieniu.

- Moje prywatne życie nie wiąże się z publicznym, zawodowym czy politycznym.

Sprytny ruch. Glythbeiser zawsze to powtarzał.

-  A teraz przepraszam, ale muszę już iść, jestem umówiony na bardzo ważne spotkanie - odparł pewien, że wygrał.

Przykro mi, mylił się. Ale to nic nie szkodziło. To już nieważne ani dla mnie, ani dla niego. Patrzyłem na jego zgrabne nogi, wyprowadzające resztę ciała. Następnie zwróciłem się w stronę krzesła, na którym wcześniej siedział. Podniosłem ochoczo pozakręcany włos, emanujący świecącym blondem. Wiedziałem, że analiza DNA nic mi nie da, bo należało do Glythbeisera, nie do mojego skoczka. Ale zostawił na nim swoisty ślad. Teraz mi nie ucieknie. Zabrałem skarb, jakim jest to, mogłoby się wydawać, najzwyczajniejsze białkowe włókno. 

Spotkamy się jeszcze. Gdzieś, kiedyś.

Jestem znikąd | Fannemel VCUWhere stories live. Discover now