08.

328 28 4
                                    

1 grudnia

Piąta Aleja, Nowy Jork, czwarta trzydzieści po południu.

Dookoła nich panował już prawdziwy świąteczny klimat. Wystawy w sklepowych oknach świeciły się na różnokolorowe barwy a ich ozdoby przyciągały spojrzenia nie tylko dzieci, ale także dorosłych. W tym czasie dało się usłyszeć wiele języków, marudzenia, zdenerwowania, niepewności czy zabiegania. Ludzie biegli w tylko sobie znanych kierunkach, w dłoniach trzymając po kilka toreb, wyliczając pod nosem, co jeszcze powinni kupić. Wśród nich byli jednak i tacy, którzy zakupowe szaleństwo odkładali na jak późniejszy termin, nie chcąc martwić się tym wcześniej niż było to konieczne (chociaż już nieraz zapewniali siebie, że tym razem pozałatwiają wszystko przez Bożym Narodzeniem).

- Idziesz na święta do rodziców? - zapytała Jo Davida, kiedy nieśpiesznie kierowali się w stronę Central Parku. W dłoniach trzymali kubki z kawą, którą David pił niechętnie, będąc wierny własnej marce. Jednak do swojej kawiarni miał daleko, a Jo pragnęła napić się czegoś konkretnie w tym momencie.

- Prawdopodobnie powinienem - wyznał, mijając parę, która nie widząc świata poza sobą, omal na niego nie wpadła. - Właściwie to nie mam na to najmniejszej ochoty. Jeśli znowu pojawię się sam, bez odpowiedniej kandydatki przy boku, zaczną rozmowę na temat mojego stylu życia i o tym, że mimo iż mam już trzydzieści sześć lat, nadal nie osiągnąłem niczego, co dla nich można zakwalifikować jako sukces.

- Przecież masz własną kawiarnię - zauważyła, biorąc parę łyków napoju. - Dla mnie to ogromny sukces biorąc pod uwagę to ile jest kawiarni w Nowym Jorku. Twoja jest na dobrym poziomie, powinni być z ciebie dumni.

- Ale nie są. Byliby dumni gdybym skończył kierunek studiów jaki w pierwszej wersji dla mnie wybrali i pracował w zawodzie. Nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego. Dla nich jestem synem nieudacznikiem z syndromem Piotrusia Pana - skończył gorzko. - A jak z tobą? Lecisz do Francji?

- Nie mam na to czasu. Zaraz po Bożym Narodzeniu, dwudziestego siódmego grudnia, lecę na delegację z pracy do Bostonu. Zgłosiłam się na nią by mieć pretekst do szybszego powrotu od rodziny tamtego kolesia. Mieliśmy lecieć do Nowej Anglii. Nie uśmiechało mi się siedzenie tam do Nowego Roku więc głosiłam się, że mogę wziąć udział w tej delegacji.

- Czego się nie robi dla zaciśnięcia więzów. - David zaśmiał się. - To jednak pokazuje jak wielkim był dupkiem skoro nie widział, że nie pałasz sympatią do jego krewnych.

- Właściwie jak możesz się domyślić, byłam dość uległa jeśli chodziło o takie rzeczy. Miałam tylko ładnie wyglądać i być mądra. Jego rodzina lubiła fakt, że skończyłam biologię i pracowałam w laboratorium. Ale kręcili nosem kiedy wspominałam o tym, że pochodzę z Francji. Wciąż na nią narzekali i mówili, że Francuzi nie umieją mówić po angielsku przez co zawsze mają problem by się z nimi dogadać. Byli ograniczeni i zadufani w sobie jak cholera.

- Mogę sobie wyobrazić jak narzekasz na nich po francusku, a oni kompletnie cię nie rozumieją. Ich słowa przynajmniej miałyby pokrycie.

- Mówiłam tak nieraz, David. Kilka razy nawet sobie na nich poprzeklinałam. Ale zawsze dostawałam później opieprz od tego faceta, że zachowałam się niekulturalnie mówiąc w języku, którego jego rodzina nie rozumiała. Oczywiście jego mamusia musiała mu o tym dobitnie wspomnieć.

- Ciekawa rodzinka - podsumował, zatrzymując się na środku alejki. - Właściwie, jak teraz o tym rozmawiamy, zdałem sobie sprawę, że ty mówisz z akcentem. Wcześniej kompletnie tego nie zauważyłem.

narysuj mi miłość (ao) ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz