Koniec maja ssie pałę

742 69 24
                                    

Duchota wpychała się przez uchylone okna.

Kurz taplał się w podświetlonej żółtym światełkiem rzutnika powietrzu, osiadając na nieprzetartej tablicy. Światełko było żółte, bo żółta zapragnęła być prezentacja, gdy już program się wykrzaczył. Dwadzieścia osiem par oczu mogło wbijać tępe spojrzenia w malownicze smugi brudno-zielonych zacieków po stęchłej gąbce. Smugi nachodziły na rządki cyferek podbitych literkami. Wbijanie spojrzeń w surowce Górnego Śląska było opcjonalne, większość zatrzymywała się na etapie smug.

Nauczyciel nie dotarł nawet tam.

Skrzypiały nogi odchylanych krzeseł, skrzypiało linoleum pod niespokojnymi podeszwami. Skrobało parę długopisów i jeden scyzoryk - sklejka paździerzowa ławek pokrywała się rzeźbioną sztuką. Mucha bzyczała w splotach zszarzałej firanki.

Ktoś zaklął bez większego entuzjazmu, podkreślając, że dopiero trzynasta. Ktoś inny zgodził się, dorzucając własne epitety. Chłopaki z ostatniej ławki rżnęli w wojnę.

Monotonny głos Patrycji trwał pod tablicą, nie chcąc zemrzeć czy chociaż skulić się ze wstydu w swojej bezsensowności.

Na budowie gdzieś za spoconym oknem poleciała malownicza wiązanka. Młody dowiedział się, co majster kazał przekazać.
Kilkoro skazańców, dosłyszawszy, sapnęło leniwym śmiechem.

Nauczyciel odgniatał policzek, podpierając się dłonią. Jednym palcem drugiej przesuwał po kolejnych kolorowych świnkach, pilnując, by zaliczyć level z maksymalną ilością gwiazdek.
Nie kłopotał się wyciszeniem telefonu.

Duchota wpychała się przez uchylone okna.

Kopalnie węgla prosperowały monotonnie z ust Patrycji.

Z trzaskiem pękł różowiutki balonik gumy balonowej.

Geograf zerknął, wbijając się głębiej w fotel. Mógł nie zerkać. Nie wiedziałby o nerwowym podrygiwaniu przerzuconych przez oparcie krzesła nóżek w szortach ze styranego dżinsu. Nie zauważyłby rączki, niedbale drapiącej odsłonięty spod podciągniętej białej koszulki brzuch. Nie przypomniał by sobie o blond kiteczce nad przyozdobionym krzyżykiem karkiem, nie odświeżył by w świadomości ciemnych okularów arogancko nasuniętych na czoło i kolczyka w lewym uchu rzucającego świetlne refleksy po szarawych ścianach.
Co więcej, nie dostałby złośliwym uśmieszkiem i mignięciem czubeczka języka, zlizującego z ust resztki pękniętego balonika.

Zignorował hałas, jaki wytworzył Fela Adam Łukasiewicz, uczeń pierwszej klasy technikum drzewnego w Trzebieszynie.
Słowa nie powiedział. Wrócił do eliminacji kolorowych świnek.

Kolega z drugiej ławki najwidoczniej zignorować nie mógł.

Patrysia zamilkła. Węgiel również.
Ziomeczki z tyłu zamarli wpół ruchu.
Ziomeczki z przodu wstrzymali oddech.
(Mucha na parapecie bezgłośnie wyzionęła ducha, ale tego nikt nie zauważył.)

Gilbert Maria Beildschmidt, już po raz trzeci uczeń pierwszej klasy pierdolonego technikum drzewnego, zdjął nogi ze stołu.

Ciężkie buty huknęły o podłogę.
Duchota usłużnie skleiła się z narastającym napięciem.

- Raz jeszcze tym strzel, panna – padło kpiącym głosem w napiętej ciszy.

Zaraz potem odezwał się powtórzony dźwięk pękającego różowego balonika.

I cisza też pękła – Gilbert wstał, głośno odtrącając ławkę, przemierzając te kilka kroków. Z szurnięciem ściągnął niebieski plecaczek w kropki, przerzucając go sobie przez ramię razem ze swoją torbą.
Jeszcze parę kroków - trzasnęły drzwi.

- Hej, szwabie, łapy z moich rzeczy! - krzesło przewróciło się z brzękiem, potrącone, gdy Feliks zerwał się na równe nogi, by wybiec z sali. Nie zatrzymał się, by pieprznąć drzwiami – zostały otwarte.

Geograf musiał wstać, westchnąć i zamknąć ziejącą korytarzem dziurę.
Z korytarza i tak było słychać krzyki.

- Hej! Kurwa, Maryś, oddaj! - sandałki Feliksa rozbrzmiały biegiem przez pustą podłogę, potem schody, kolejne. Trzaśnięcie drzwiami wychodzącymi na boisko.

Gilbert stał w cieniu styranego szkolnym życiem drzewa, oparty plecami o pokrytą chropowatym graffiti ścianę.

- Oddałbym, gdybyś mnie nie wkurwiał.
- O, panienka! - Feliks podparł się pod biodra wojowniczo, zadzierając lekko główkę. - Strzelenia balonikiem nie może wytrzymać?

Gorzki śmiech potoczył się po betonie.

- Nie, księżniczko... Patrzyć nawet na ciebie nie mogę.
Niebieski plecaczek pieprznął pośrodku wymalowanych wyblakłą farbą klas, rozsypując się długopisami, lusterkiem i pomadką do ust.

- Hej! Boże, ty skurwysynie..! - Feliks przypadł na kolana, zgarniając swoje zabawki, gniewnie patrząc z dołu. Chwilę zajęło mu przywołanie się do porządku: przybranie kpiącego uśmiechu.

- Tak nie możesz znieść... - wstał, zarzucił plecak na ramię. - Dlatego ciągle na mnie patrzysz, co? Może jeszcze chcesz mnie przelecieć?

Gilbert odbił się od ściany, podchodząc kilka kroków. Obcasem glana rozłamał pominięty przez Feliksa pisaczek.
Wyglądał nagle zupełnie spokojnie.

- No.

Cisza zapadła na boisku.

- Czekaj... - Feliks cofnął się kilka cichych kroków. - To ty pedałem jesteś?

Gilbert tylko prychnął; błysnęła zapałka. Papierosowy dym odsnuł się od jego ust ku gęstemu niebu. Kroki zabrzmiały niespiesznie po boisku, za nimi lekki stukot sandałków.

- Nie odpowiedziałeś! Czekaj, Maryś! Serio... Lecisz na mnie? - milczenie. Zdaje się, potwierdzające. - Po co?

Prychnięcie.

- Jasne! Nie odpowiadaj mi. Wiesz co, jesteś głupi. Może mi też się podobałeś? Ale to się mogło zmienić, gdy rozdeptałeś mi pisaczek, gnoju.

To zatrzymało Gilberta w pół kroku.
Dym snuł się z jego dłoni w niebo.

- Podobam ci się?
- Może.
- To... Dasz się przelecieć?
- Wiesz co, chujowy jesteś w zdobywanie mojego serduszka. Czy dupy. Tak czy inaczej... Musisz się bardziej postarać – pachnące gumą balonową usteczka odcisnęły pocałunek na bladym policzku.

Feliks powoli opadł z czubków swoich sandałków.
Napięcie, przeciwnie – zaczęło gwałtownie wzrastać.

Do połowy dopalony szlug padł gdzieś na ziemię, Gilbert oparł dłoń na karku niższego chłopaka, mocno przyciągając go do siebie...

Siarczysty policzek rozbrzmiał wśród majowego śpiewu ptaków.

- Mówiłem... Musisz się bardziej postarać.

Koniec maja (Hetalia)Where stories live. Discover now