Rozdział 2.1

11.1K 511 208
                                    

     W weekend, zamknięta w pokoju, starałam się skupić na nauce, jednak podekscytowanie śledztwem w sprawie tajemniczego chłopaka nie pozwalało mi myśleć o niczym innym.

Mama co jakiś czas przychodziła do mnie to z ciepłym kakao, to z kanapkami i próbowała zagadywać. Wciąż jednak miałam do niej żal. Zawsze byłyśmy jak przyjaciółki, mówiłyśmy sobie o wszystkim. Jej milczenie na temat Selvy było czymś, czego nie rozumiałam i nie umiałam zaakceptować.

W sobotni wieczór, mając jedynie szczątkowe pojęcie o tym, czego uczyłam się przez cały dzień, przysiadłam na parapecie. Otworzyłam okno i zaciągnęłam się zimnym powietrzem.

Hope skąpane w słabym świetle latarni wyglądało nieco upiornie. Mój wzrok przeskakiwał po dachach domów, a mózg odtwarzał nazwiska rodzin, które w nich mieszkały. Znałam tutaj wszystkich. Jeśli nie osobiście, to chociaż z widzenia lub opowieści.

— Gdzie się ukrywasz...? — szepnęłam sama do siebie, zagryzając w zniecierpliwieniu wargi.

Gdy moje spojrzenie dosięgnęło horyzontu, zadarłam głowę, by uraczyć się widokiem nocnego nieba. Gęste chmury powoli sunęły po nieboskłonie niczym złowieszcza zapowiedź czegoś, co ma się wkrótce wydarzyć. Ta noc różniła się od innych. W powietrzu wyraźnie dawało się wyczuć napięcie.

Wszystko stało się jasne, gdy kolosy z pary wodnej odsłoniły wreszcie wyczekiwaną gwiazdę wieczoru. Czułam, jak moje usta same otwierają się w podziwie. Księżyc przypominał ogromny reflektor, dzięki któremu w miasteczku na moment zrobiło się jasno. Idealnie okrągły był sprawcą całego tego napięcia. Dałam się zahipnotyzować jego pięknu. Srebrzyste promienie oświetliły gęsty las, który otaczał miasto niczym potężny mur nie do sforsowania.

Cały ten spektakularny, choć odrobinę mroczny obrazek rozpadł się nieoczekiwanie, kiedy przez niemal absolutną ciszę przedarł się złowieszczy jęk. Psi skowyt, dochodzący z mroku drzew, mroził krew w żyłach i przyprawiał o gęsią skórkę.

Wystraszona, rozejrzałam się w poszukiwaniu zranionego zwierzęcia, jednak mój wzrok sięgał jedynie do końca alei. Po chwili wahania zeszłam z parapetu i zamknęłam okno. Spojrzałam na pościelone łóżko. Wiedziałam już, że tej nocy raczej nie zasnę.


     Gdy przebudziłam się z płytkiego, nerwowego snu, budzik wskazywał dziesiątą. Spojrzałam w lustro i mimowolnie się skrzywiłam. Widok sprzed miesiąca powrócił na gładką taflę zwierciadła. Przybita, narzuciłam na siebie szlafrok i udałam się na parter.

W domu panowała cisza; mama najwidoczniej musiała dokądś wyjść. Zrobiłam sobie śniadanie i rozsiadłam się na kanapie w salonie, aby pooglądać poranne wiadomości.

Powoli żułam ciepłe grzanki, nie bardzo skupiając się na słowach dziennikarza. Kiedy jednak z głośników popłynęła nazwa mojego miasta, od razu nadstawiłam uszu.

— ...dzisiaj rano myśliwych z miasta Hope czekała w lesie niemiła niespodzianka. Znaleźli wiele martwych zwierząt. Na razie nie wiadomo, jaka była przyczyna ich śmierci. 

Dziennikarka podała mikrofon jednemu z myśliwych. Spojrzałam na jego twarz. George Thomson mieszkał dwie ulice dalej.

To nie pierwszy raz, kiedy borykamy się z tym problemem. Co jakiś czas ktoś lub coś atakuje zwierzęta bez względu na ich rozmiary. Szukaliśmy sprawców, ale na razie bez skutku. — Pan Thomson wydawał się naprawdę zdruzgotany.

Czy sprawca mógł posługiwać się bronią?

W tym momencie przewodniczący koła łowieckiego z Hope zrobił przestraszoną minę.

Ten drugi ty | ZOSTAŁO WYDANEWhere stories live. Discover now