Trzeci

4.3K 262 418
                                    

Louis, jako faworyt pierwszego etapu, miał szansę wybrać sobie pokój jako pierwszy. Z dumnym uśmieszkiem na twarzy wziął z blatu recepcji kartę magnetyczną z numerem dwieście dwadzieścia siedem. Wiedział, że jest to pokój na samym końcu korytarza, z dala od wszelakiego zgiełku i nieznośnych sąsiadów.

Często sobie zadawał pytanie, odnośnie tego, czy jest indywidualistą, czy egoistą.

Raczej był skłonny ku odpowiedzi pierwszej, bowiem on tylko nie znosił pracować w grupie, a potem dzielić sukcesu. Wolał sam odwalić robotę i sam opalać się w blasku zwycięstwa. Przecież tym nic nikomu nie robił, prawda?

Nie głowiąc się nad tym, wniósł walizkę do pokoju. Było ładnie urządzone. Biało - czarne ściany, ciemne meble, jasna podłoga, ogólnie minimalistyczny wystrój. Spojrzał na łoże małżeńskie, które przez najbliższe dwa tygodnie będzie tylko dla niego.

Żadnych ludzi wokół. Louis zmarszczył brwi na te myśli. Może powinien zasięgnąć rady u socjologa?

Zaraz jednak prychnął. Sam zdiagnozował swoją chorobę - nienawidzimus ludzimus pospolitus. Uśmiechnął się lekko, bowiem wiedział, że ludzie czują, jak się nimi gardzi. Tylko Tomlinson nie czuł nigdy tego uczucia. Zawsze był szanowany i podziwiany. Rozpieszczony bachor.

Ten tytuł mu nie pasuje. Jak mu zależy, to stara się. Swoją rodzinę traktuje najlepiej w świecie, zawdzięczając im swoje życie. To Louis, jego nie ogarniesz.

Westchnął na swój monolog wewnętrzny, patrząc na zegarek w telefonie. Osiemnasta dwadzieścia siedem. O godzinie dziewiętnastej miał być posiłek. Miał około pół godziny na rozpakowanie się. Kładł idealnie złożone koszulki w szafie, ciemne rurki, które tak bardzo uwielbiał, zestaw bielizny. Powiesił kilka koszul, których z kolei nienawidził oraz dwa garnitury. Szczoteczkę do zębów, pastę oraz jakieś mało znaczące kosmetyki zostawił w łazience.

Kiedy jako tako zadomowił się, ponownie skontrolował godzinę. Idealnie. Za dwie minuty miała odbyć się kolacja. Na jego twarzy pojawił się grymas tego, że tam będzie ludzkość. Westchnął głęboko i skierował się do drzwi. Na szczęście nie zapomniał swojej karty magnetycznej, która zawsze tworzyła ryzyko zatrzaśnięcia jej.

Wyszedł z pokoju, zamykając drzwi. Ruszył korytarzem, z zamiarem pojechania windą, bowiem znajdywał się na drugim piętrze, a bieganie po schodach nie było jego ulubioną czynnością. Kiedy przemierzył jakąś jedną drugą korytarza, usłyszał jak ktoś również wychodzi z pokoju. W dodatku dzięki niemal idealnemu słuchowi, Louis był w stanie ocenić, że ta osoba wychodzi z pokoju naprzeciwko tego, który należy do niego. Nie czuł potrzeby odwracania się.

Zresztą, wiecie, że jakoś nie pała miłością do ludzi.

Wcisnął guzik windy i ta od razu otworzyła się. Szatyn wszedł do metalowej puszki i odwrócił się twarzą w stronę korytarza, którym przed chwilą szedł. Wcisnął guzik parteru, a następnie popatrzył na przestrzeń przed sobą. Na ułamek sekundy mina mu zrzedła na widok osoby, która mieszka na przeciwko niego. Był to nie kto inny na tym pieprzonym świecie, jak tylko profesor Styles. Jedyna osoba, w stosunku do której nie potrafi czuć pogardy, tylko jebany respekt.

Tak szybko jak krew z jego twarzy odpłynęła, równie prędko przybrała normalny wyraz twarzy. Styles wszedł do widy, odpowiadając tym samym na skinienie głową Louisa w geście przywitania się. Stali od siebie jakieś półtora metra. Drzwi windy zamknęły się, a jedynym dźwiękiem otaczającym ich, była wnerwiająca muzyczka, która grała w windzie. Pech chciał, że akurat nikt nie chciał wejść do windy, więc musieli wytrzymać w tej niezręcznej ciszy.

Profesor niespodziewanie odezwał się:

- Absolut?* - do uszu Tomlinsona doszedł głęboki, ochrypły głos. Z niechęcią szatyn uznał, iż jest on bardzo przyjemny dla ucha. Była w nim jakaś intrygująca mieszanka stoicyzmu, konsekwencji, nuta apodyktyczności, ale również jakiejś świeżości, delikatności i ekstrawagancji. Mimo wszystko, nie przejawiał w nim jakiejkolwiek sympatii.

- D-dur. - odpowiedział szatyn, gratulując sobie w myślach tego, że nie załamał mu się głos. W tym momencie drzwi windy otworzyły się, a profesor ruszył pierwszy z miejsca.

- Właściwie to Des-dur. - rzucił na odchodne obojętnym tonem, kierując się w stronę pomieszczenia jadalnego.

Tomlinson stał osłupiały, nie wiedząc, co się właściwie stało. Nie przywykł do tego, że podaje złą odpowiedź. Nigdy nie odpowiadał na pytanie, o ile nie był pewny swojej kontry w stu procentach. Tak było i tym razem, więc pomyłka nie wchodziła w rachubę. Nastała w nim niespodziewana irytacja. Wyszedł dziarskim krokiem z windy, idąc w tę samą stronę, co profesor Styles chwilę temu oraz w myślach przeklinając swój słuch absolutny i pewność siebie Stylesa. Jego osoba za każdym razem wywoływała w nim inne uczucia, niestety same negatywne. Jedno jest pewne - wieczór miał z góry spisany na straty.

Na jadalni niemal jęknął z frustracji, kiedy zobaczył, że są dwa ośmioosobowe stoliki, czego mógł się spodziewać. Jeden był dla uczestników konkursu, a drugi dla profesorów. Będzie musiał siedzieć w tłumie ludzi, którzy próbują być mili, a w środku modlą się o śmierć dla tego drugiego, eh.

Jeszcze większym powodem do załamania był fakt, że przyszedł ostatni, co wiązało się z wytypowanym z góry miejscem przy stole. Było to miejsce najbliżej stolika profesorów.

Zajebiście.

Losie, czemu tak bardzo mnie nienawidzisz?

*absolut - słuch absolutny (doskonały, ang. perfect pitch), polegający na tym, że osoba potrafi (jest to wrodzone, nie da się tego „wyćwiczyć") zidentyfikować dźwięk po brzmieniu, bez potrzeby odwoływania się do innego dźwięku (pewnie wiecie, ale wolę mieć pewność + mam nadzieję, że jakoś to wytłumaczyłam)

69696969

Hej, kochani!

Tak, wiem, dzisiaj nudno.

Dlatego to drugi dzisiaj :)

Mam nadzieję, że swoje koronaferie spędzacie w domu, take care <3

Yours, LARloveRY

Play for me || LarryWhere stories live. Discover now