.

48 7 14
                                    


Perfekcyjne Zamczysko

Biel oślepia mnie, gdy tylko otwieram oczy. Czuję na sobie wzrok i otacza mnie chłód. Cień obecności czuwa nade mną z rogu pokoju, włoski na karku jeżą się od wrażenia oddechu, które je oblepia.

Pokój się nie zmienił. Niskie, białe ściany, gładkie jak szkło, obojętne na moje próby wysłuchania, czy coś się za nimi dzieje. Obojętne na próby sprawdzenia, co w nich jest. Czy są puste. Nie odpowiadają na moje pukania. Wypatruję białych drzwi po drugiej stronie, dwa kroki od twardego materaca, na którym leżę.

Wstaję. Biały materac ugina się bezszelestnie pod moimi stopami, gdy się podnoszę, podłoga bezdźwięcznie przyjmuje ciężar nagich stóp. Patrzę na drzwi, które są moim ostatnim wysiłkiem. Dzisiaj je otworzę, otworzę i ucieknę. Wczoraj się nie udało. Przedwczoraj też.

Czy tu kiedykolwiek jest wczoraj? Czy wczoraj jeszcze ma znaczenie? Co z jutrem? Czekam na jego nadejście od dzisiaj do dzisiaj. Wiruję w napięciu, uciszam oddech, nasłuchuję jego nadejścia. Widmo zmiany widnieje na horyzoncie niezmąconej kolorem ciszy, czasem mnie blokuje, czasem zaś ściga i każe uciekać.

Powietrze świszczy w płucach, rozpycha się ciepłymi paluchami w środku, zmusza do ruchu całe ciało i wydala z siebie plwociny dwutlenku węgla. Wiem, że zaraz się do tego przyzwyczaję, nie będę o tym myślała.

Rutynowo podchodzę do dziury po drugiej stronie pokoju. Klękam nad nią, moje kolana strzykają, a oddech staje się płytszy. Po sekundzie słyszę dźwięk wylewającej się ze mnie uryny. Jest żółto-pomarańczowa, wodnista, ciepła, ma intensywny, kwaśny zapach.

Podchodzę do białej klamki w białych drzwiach. Znów naciskam klamkę, dzisiaj mocniej, używam więcej siły. Moja dłoń ma niemal ten sam kolor, jest niemal tak chuda jak ta klamka, gdyby nie długie, grube, żółte jak uryna paznokcie, wcale bym nie odróżniła dłoni od klamki. Naciskam ją mocno. Opieram się o drzwi. Chcę w końcu to zrobić. Wydostać się. Przepchnąć zadanie, zobaczyć, co dalej.

Ile zadań jest jeszcze przede mną, aż znajdę się tam, gdzie chcę?

Moje plecy krzyczą, gdy opieram się ramieniem o lodowatą powierzchnię drzwi. Uchylają się, powoli, bezdźwięcznie, obojętne na mój wysiłek. Dyszę, oddech świszczy. W końcu łzy, dwie krople idealnie czyste, idealnie przezroczyste w kolorze, obskurnie idealne, rozkładają się mokrymi tunelami na moich policzkach, giną dramatycznie, rzucając się z krawędzi mojej brody.

Wychodzę na korytarz. Jest ciasny, biały, pusty i bez dźwięku. Oświetlają go lampy na suficie. Na jego drugim końcu znajdują się kolejne drzwi. Są ogromne, nie mieszczą się w niskiej ścianie, sufit nie pozwala mi dostrzec, jak wysokie są. Chcę wiedzieć, co się za nimi znajduje, ale zanim tam dojdę, muszę przejść przez korytarz.

Stawiam krok. Stoję w miejscu. Cofam się. Nie mogę. Nie wiem, w którą stronę iść, by ruszyć na przód. Nie widzę swoich stóp. Zniknęły i nie pamiętam, jak wyglądają. Jestem tylko świadomością w tym miejscu. Nie mam oddechu, nie mam powiek, które odcinałyby mi dostęp do świata na ułamek sekundy. Nie mam swojego ciała, by z niego skorzystać. Nie mam siebie.

Ktoś ma moje ciało. Ktoś obserwuje mnie w równomiernym świetle lamp. Nie rzucają cienia. Moje odbicie nie ma cienia, samo nim jest. Lub nie jest. Nie ma odpowiedzi. Czy w sterylności izolacji jestem?

Jestem. Porzucona przez czas, uwięziona w przestrzeni. Czy miałam zrobić krok? Drzwi zniknęły. Jest zakręt, ale co spotkam za zakrętem, co ze mną będzie? Zginęłam w wiecznych czy w wielkich jestem i nie znajduję odpowiedzi. Ale mam cel, gdzieś daleko. Popchnę siebie, w kierunku drzwi, choć nie widzę drzwi.

Przekraczam zakręt. Rozwidlenie. W którymś momencie wraca mi oddech. Przeraża mnie jego jęk i goni mnie głuchot moje serca o żebra. Ściany korytarza stają się mniejsze, a dźwięki mojego ciała głośniejsze. Docieram do rozwidlenia, przede mną dziesięć dróg, a wszystkie jednakowo czyste, niewinne, nieprzewidywalne aż do wybuchu, do oślepienia.

Pojawia się przede mną worek. Wiem, że jest pełen braku, tak samo bezgłośny jak świat wokół mnie. Jego czystość i sterylność budzi we mnie dreszcz. Nie mogę go dotknąć, ale wpatruję się w jego niezmienność, trwanie. Na zawsze zostanie ze mną. Worek, a w nim nic. Ten bezruch, kiedy ciało mnie porzuca i nie wraca.

Idę. Krok za krokiem, posadzka jest zimna, chwyta za moje stopy brutalną, nieludzką macką, wnika do środka i krąży w żyłach. Jest sterylna, zdezynfekowana, wywietrzona z zapachów. Zapada się we mnie bezpostaciowością, przenika w głąb kości, aż do krwi. Krew jest przezroczysta, bez historii, bez znaczenia.

Mija krok za krokiem. Dzisiaj przekrada się w ścianach, zabiera kurz i oznaki czasu. Podpełza ostrożnie tam, gdzie zbiera się kurz i go sprząta.

Drzwi! Nie słucham swojego ciała, gdy docieram do końca drogi. Chcę uciec stąd, z tego paskudnego porządku bez ładu i składu. Gdzie ja jestem wrogiem, wkraczającym w ciszę. Gdzie każdy mój krok obserwuje niewidzialna świadomość, otulająca mnie, kradnąca moje ciało, obnażająca mój umysł. Nie wiem, kim jestem, zagubione ja nawiedza mnie i kradnie znów moje ciało. Znów pozostaję tylko pustą świadomą pustką, zawieszoną w międzyczasie, aż wróci. Nie można stać.

A kiedy moje ręce wracają, otwieram drzwi. Klamka jest biała. Metalowa, chropowata powierzchnia jest nieidealna, czuję pod opuszkami wypukłości, niby pagórki, rozrzucone bez planu i celu.

Czy to już tu?

Przekraczam próg i wchodzę do białego pokoju, w którym w rogu leży materac, a na przeciwko w podłodze znajduje się dziura. Obok są drzwi.

Wyszłam, a teraz czeka mnie kolejny cel, taki sam.

Kładę się na materacu. Kiedy zamykam oczy, biel przestaje mnie oślepiać.

Perfekcyjne zamczyskoWo Geschichten leben. Entdecke jetzt