Mechanizmy

467 31 5
                                    

Powoli otworzyła oczy. To był dość mechaniczny odruch, nie panowała nad nim ani nie planowała go w żaden sposób – ot, taka była w końcu kolej rzeczy. Po wybudzeniu się ze snu należało spojrzeć na świat ponownie i pozwolić mu gwałtownie rozproszyć się po umyśle. Istniała potrzeba połączenia luźno rozsypanych kropek, splecenia swoistej pajęczyny rzeczywistości.

Jasność poranka początkowo zakuła ją w oczy, dlatego przymrużyła je już chwilę później. Przez chwilę oswajała się z ciepłem rozciągającym się od prawego policzka aż do brody – na tej części ciała, która zanurzona była w świetle dobiegającym przez szybę w oknie – po czym w końcu wbiła już całkiem trzeźwe spojrzenie w biały sufit.

Kolejny dzień. Kolejny dzień, który miał wyglądać dokładnie tak samo jak każdy poprzedni.

Pogodny poranek - słońce, śpiew ptaków, wolno przesuwające się chmury, rośliny delikatnie kołyszące się na wietrze i pośpieszne kroki osób rozpoczynających codzienne zajęcia - wszystko to razem tworzyło szereg różnych bodźców, które zaczęły atakować jej świadomość sekunda po sekundzie.

W końcu podniosła się z miejsca i postawiła bose stopy na chłodnej posadzce. Przez jej ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Szybko pozbyła się sennego otumanienia, jakie zwykle odczuwała tuż po obudzeniu.

Podeszła do szafy i otworzyła ją na oścież. Jej oczom ukazało się parę wieszaków, z czego tylko na jednym powieszony był ciemny strój straży - resztę pozostawiono pustą. Swoista namiastka wyboru. Najwyraźniej Lśniąca Straż lubiła wywoływać w niej wrażenie, jakoby wciąż była całkowicie wolnym człowiekiem i miała jakikolwiek wpływ na swoje życie. To musiało ich nieźle bawić – takie przyglądanie się, jak jakiś marny człowieczek stoi przed garderobą i wydaje mu się, że ma jakąś opcję. Że może zdecydować o tym, co na siebie włożyć, co dziś zjeść, z kim porozmawiać, kogo polubić. Że może zdecydować o tym czy w ogóle chce żyć w świecie, w którym tak naprawdę nigdy nie miał się znaleźć.

Sięgnęła dłonią w kierunku jedynego zajętego wieszaka i ściągnęła z niego strój, by następnie zacząć ubierać go powoli. Wykonywane przez nią ruchy były mechaniczne, zupełnie tak, jakby ćwiczyła je latami, tak często, że stały się już jej częścią – doskonale pamiętała umiejscowienie bocznego zapięcia spodni, bez trudu namierzając je palcami; wiedziała również, żeby wstrzymać oddech, gdy będzie narzucała na siebie górę, dekolt był bowiem nieco za ciasny na jej głowę, ale nigdy nawet nie próbowała prosić o inny rozmiar. Musiałaby o tym z kimś porozmawiać, a gdy widziała ich – całą straż, wszystkich mieszkańców – nie mówiła nic. Nie widziała ku temu żadnej potrzeby.

Kolejny dzień. Pośpieszne kroki dobiegające zza drzwi, pojedyncze głosy dyskutujących osób przemieszczających się korytarzem. Słońce, śpiew ptaków, chmury przesuwające się po niebie. Zupełnie tak, jakby to był dokładnie taki sam dzień jak każdy inny.

Naciągając skórzaną rękawiczkę na dłoń, skierowała kroki w stronę wyjścia. Nacisnęła na klamkę i przekroczyła przez próg, wiedząc, żeby dokładnie sekundę później zatrzymać się i przeczekać, aby jakaś nieświadoma jej wyjścia osoba, która akurat przemieszczałaby się korytarzem, mogła przez niego swobodnie przebrnąć, unikając zderzenia z drzwiami. Tak też się stało – drobny mężczyzna, z lekkim opóźnieniem, ale równie mechanicznie, zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nią z wyrzutem. Zupełnie tak, jakby swoim uważnym postępowaniem wcale nie uchroniła go przed uderzeniem, a specjalnie sprowokowała sytuację.

Nieznajomy przez moment zdawał się wyczekiwać momentu, aż kobieta postanowi coś powiedzieć, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Dlatego też już chwilę później zdołała zarejestrować, jak mężczyzna prychnął cicho, mijając ją, a następnie zniknął gdzieś w wiecznie śpieszącym się tłumie.

Weszła do Sali Kryształu. Rząd trzeci, miejsce dwudzieste czwarte. Pięć metrów od wejścia, dziesięć od piątej kolumny z lewej. Zajęła swoje zwyczajowe miejsce, ustawiając stopy idealnie pionowo względem wzorów zarysowanych na kamiennej posadzce. Wiedziała, że drobny, ciemny bohomaz zarysowany na podłożu znajduje się dokładnie centymetr od środka jej prawej pięty. Czasami stawała tak, aby nie widzieć tego charakterystycznego kształtu, dziś jednak odsłoniła go. Z pełną świadomością, że tylko ona jest w stanie go zapamiętać.

Lisica wyrecytowała swą zwyczajową gadkę. Zawsze mówiła o tym samym – o sensie wykonywanych przez nich misji, ich znaczeniu w kształtowaniu wizerunku straży, o nagrodach i przywilejach, a także o tym, że powinni być dumni z przynależenia do tak zgranej społeczności. Monolog trwał przeważnie od czterech do siedmiu minut, w zależności od humoru przywódczyni. Dziś udało jej się go przedstawić w dokładnie sześciu minutach.

Odebrała swój przydział, mechanicznie wyciągając rękę po pergamin z rozpisanym zadaniem. Zapoznała się z jego treścią, a chwilę później schowała go do podręcznej torby i zaczęła kierować się w stronę wyjścia.

Wyszła na zewnątrz. Słońce, śpiew ptaków, poruszające się chmury. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak zawsze.

Bo kraty generalnie zawsze wyglądały tak samo.

MechanizmyWhere stories live. Discover now