Zasiane ziarno egoizmu

1.3K 202 106
                                    

Trzy lata później

Dzwonek, dźwięk wybawienia. Jestem umówiony na szkolnym dziedzińcu z Elle. W każdy poniedziałek kibicuję jej na zajęciach sportowych. Jest biegaczką. Szybką, niepokonaną, piękną. 

– Mark! – O nie, to znowu oni. – Spóźniliśmy się na śniadanie, może masz dla nas tłuściutkiego hamburgera w plecaku? – Josh i jego kumple naśmiewają się ze mnie i wyrzucają zawartość plecaka na podłogę. Koledzy z klasy przechodzą obok, ale nikt nie reaguje. Josh zmierza w moją stronę, zaciskam oczy, czekam na cios, który nie nadchodzi. Otwieram oczy – Jardin. 

– Masz jakiś problem palancie? – Mój brat uderza otwartą dłonią w czoło Josha.

– Nie, pomagamy mu pozbierać rzeczy z podłogi – jąka się, a jego kumple zbierają porozrzucane książki. 

Jardin chwyta go za szyję i przyciska do ściany. Nie słyszę co mówi, ale mój oprawca patrzy w moją stronę i potakuje głową. 

– Przepraszam stary. – Josh klepie mnie po plecach i odchodzi.

Jardin przedrzeźnia mnie i czochra moje włosy. Tak dla równowagi, żeby nie było zbyt pięknie, żebym się nie przyzwyczajał. Cały on. Mój brat. Miłość Elle.

– Twoja dziewczyna na horyzoncie. – Jardin wskazuje ruchem głowy na dziedziniec. 

Elle podskakuje i macha w naszą stronę. Nie wie, że nie musi tego robić. Nie da się jej nie zauważyć. Długie, jasne włosy okalają jej twarz. Wygląda jak anioł skąpany w promieniach słońca. 

– Ona nie jest moją dziewczyną – niestety – dodaję w myślach.

Elle podbiega do nas i uśmiecha się promiennie, tak jak tylko ona potrafi. Patrzę na brata, który również się uśmiecha. To jest zaraźliwe. 

– Szybko Mark, zapleć mi warkocz. Zaraz startuję. 

– Nie potrafię. Zawsze Katie to robi – mówię spanikowany. – Gdzie ona jest?

– Dziś ma konkurs recytatorski. Lecę na boisko, muszę znaleźć jakieś zwinne rączki.  – Całuje mnie w policzek i odwraca się na pięcie.

– Hej, ja to zrobię. – Patrzymy zaskoczeni na Jardina.

Elle podchodzi niepewnie i staje tyłem do niego. W rękach gniecie gumkę. I nie wiem, czy powinienem nadal tu stać, czy może pójść już zając miejsce na widowni. Scena, której jestem świadkiem, zaczyna być krępująca. Długie włosy mojej przyjaciółki przelewają się przez palce mojego brata. Jest skupiony, twarz ma spokojną. Zbiera niesforne kosmyki z jej czoła tak, jakby robił to codziennie. Chwilę później Elle ma misternie spleciony warkocz i twarz czerwoną jak pomidor. 

– No, teraz wyglądasz jak grzeczna, wzorowa uczennica, którą jesteś. – Jardin komentuje swoje dzieło i przeszywa Elle wzrokiem.

– Przeszkadza ci to? – Elle się naburmusza.

– Nie, grzeczny i wzorowy dzieciak to jak sobota w poniedziałek.

– Nie jestem sobotą!

– Szkoda, bo ja nadal nie lubię poniedziałków. – Puszcza do niej oczko i odchodzi do kumpli.

Moja przyjaciółka stoi jak zamurowana. Macham jej ręką przed oczami. Fuka ze złością i biegnie na stadion. Wielkie słowo, w gruncie rzeczy jest to szkolne boisko, które lata świetności ma już dawno za sobą. Mijam grupę szczebioczących dziewczyn i zajmuję ulubione miejsce. Zdezelowane krzesełko otoczone bujnym krzakiem. Macham do Elle. Zaciskam kciuk. Wie, że ręka wystająca zza krzaka to ja. Najwierniejszy kibic. I jestem pewien, że w uczniowskiej kronice pod moim zdjęciem widnieje napis „człowiek krzak". Jestem tego tak bardzo pewny, że nawet nie będę sprawdzał.

Kątem oka dostrzegam Jardina. Stoi przy bramie z rękami w kieszeniach i patrzy pewnie przed siebie. Notuję w głowie, żeby w końcu sprawdzić akty urodzenia. Na pewno jestem adoptowany albo on. Druga opcja jest taka, że jako starszy zgarnął wszystkie idealne cechy, a mi pozostał chłam. Teoria pierwszeństwa. Rodzice pewnie byli wyczerpani opieką nad energicznym Jardinem i z tej wymęczonej, styranej spermy powstałem ja. Potwierdzenie teorii. Wbrew proroctwom mamy, moje problemy nie skończyły się wraz z nadejściem okresu dojrzewania. Moja zmora masa miała zamienić się w mięśnie. Dziewczyny miały wieszać się na moim karku i stawać na paluszkach, żeby przykryć ustami mój szelmowski uśmiech. Tymczasem rozważam zakup taboretu, ewentualnie składanej drabinki, bo wszystkim dziewczynom, które znam, sięgam ledwie do ramienia. A przetłuszczające się włosy, pierwszy wąsik to pryszcz w porównaniu z realnymi pryszczami, których jestem właścicielem. Statystyki z rana przedstawiają się następująco: tuzin na czole i pięć na brodzie. Pierwszej. Na drugiej tylko trzy.

I tylko czekam, aż Elle zorientuje się, że jest piękna. Dopóki żyje w nieświadomości, jestem bezpieczny. Mam ją, a ona ma mnie. Tak jak kiedyś, jak zawsze. Gdy tylko Elle przekracza metę, mój brat wycofuje się z uśmiechem na twarzy i dołącza do swoich kumpli. Przyrzekam sobie, że uprzykrzę mu każdy następny poniedziałek.

Tłum piszczących przyjaciółek podbiega do Elle, a koledzy wbrew jej protestom podrzucają ją w górę i wiwatują. Jest taka zaaferowana. Mocno przytula wszystkich, którzy przyszli jej pogratulować i cieszy się przy tym, jak dziecko. Obrywam listki z gałęzi krzaka, nie wiem co zrobić z rękami. Nie wiem co zrobić ze sobą, a przecież nie jestem z dysfunkcyjnej rodziny. Tak jak ona. Powinna martwić się o przyszłość, wziąć do serca słowa pani Harris, potrzebować opoki.

Wystarczy, że będzie słońcem. Nie musi iść przez życie jak burza. Coś poszło nie tak.

C. D. N. wkrótce :)

Dzielcie się wrażeniami! :** 

MONDAYWhere stories live. Discover now