Epilog

11 1 0
                                    

Cisza, która nagle zapadła, miała w sobie coś przenikliwego. Kolejne sekundy mijały, wydając ciągnąć się w nieskończoność i sprawiając, że Damien poczuł się tak, jakby czas nagle się zatrzymał. Bezmyślnie wpatrywał się w Jane, przez krotką chwilę mając wielką ochotę chwycić ją za ramiona i porządnie potrząsnąć; zrobić cokolwiek, byleby wymóc na niej udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi. Wszystko wydawało się lepsze od milczenia, zwłaszcza w tej sytuacji – chwili, w której w głowie miał jeden wielki mętlik, którego za żadne skarby nie był w stanie opanować.

Bezwiednie zacisnął dłonie w pieści, coraz bardziej podenerwowany. Czuł, że trzonek noża, który wciąż trzymał w ręce, w nieprzyjemny sposób wżyna się w skórę, ale prawie nie zwrócił na to uwagi. Wiedział jedynie, że nade wszystko pragnął przerwać to szaleństwo. Poznać odpowiedzi na pytania, które dręczyły go przez cały ten czas, a które mogły zmienić wszystko. Potrzebował tego, zamierzając dać sobie i Jane szansę, którą zaprzepaścił lata temu, w impulsywny sposób decydując się na coś, czego konsekwencje prześladowały go do tej pory. Może gdyby wtedy zdołał się powstrzymać, próbując rozegrać wszystko inaczej, wtedy...

Jakie to ma teraz znaczenie?

Zacisnął usta, ledwo powstrzymując się przed wypowiedzeniem tych kilku słów na głoś. Cóż, tak – w istocie nie miało, bo i tak nie był w stanie zmienić przeszłości. Nie zmieniało to jednak faktu, że w pierwszej kolejności chciał zrozumieć.

– O co mnie pytasz? – usłyszał po chwili, która wydawała się być wiecznością.

Lśniące, szmaragdowe oczy Jane wydawały się przenikać go na wskroś. Wciąż stała naprzeciwko niego, tak blisko, że powinien czuć bijące od jej ciała ciepło, ale nic podobnego nie miało miejsca. Był tylko chłód – i to nie tylko ten, który wydawał się wypełniać świątynię, ale przede wszystkim jego samego. Lodowaty ziąb, mający swoje źródło gdzieś w jego wnętrzu, co skutecznie utrudniało mężczyźnie koncentrację, podsycając poczucie dezorientacji. To wydawało się go wyniszczać, zresztą tak jak i świadomość wyboru, przed którym postawiła go Jane, a którego za żadne skarby nie był w stanie dokonać.

Jego spojrzenie momentalnie spoczęło na bladej twarzy wciąż nieprzytomnej Liv – delikatnych, znajomych rysach kogoś, za kogo jeszcze jakiś czas temu był gotów oddać życie. Teraz bez chwili wahania był w stanie wskazać oznaki sztuczności uczucia, które łączyło ich przez cały ten czas. To było zbyt szybkie, zbyt gwałtowne, zbyt... idealne, by mogło być prawdziwe. Uczucie, które był w stanie opisać wyłącznie jako „grom z jasnego nieba" nie miało prawa istnieć, ale mimo wszystko...

– Zadałem ci bardzo proste pytanie, Jane – odezwał się ponownie, starannie dobierając słowa. Jego głos brzmiał dziwnie, nienaturalnie zachrypnięty i tak cichy, że ledwo był w stanie go rozpoznać. Och, w gruncie rzecz nie dbał o to. – Kogo kochałem – podjął, kładąc nacisk na to jedno, jedyne słowo – przez cały ten czas? Kto...?

– A jak ci się wydaje? – przerwała mu w niemalże gniewny sposób.

Chociaż ledwo był w stanie koncentrować się na niej, jej twarzy i głosie, którego przecież już nigdy więcej nie powinien usłyszeć, wyraźnie wyczuł zmianę w zachowaniu Jane – to, że wyraźnie się spięła, być może dogłębnie zraniona jego pytaniem. I chociaż nie chciał przyjąć tego do wiadomości, podświadomie czuł, że to zachowanie tłumaczyło wszystko, niezależnie od tego, czego faktycznie mógłby chcieć.

Gdyby to zależało od niego, bez chwili wahania odciąłby się od tego całego szaleństwa. Problem polegał na tym, że nie potrafił.

– Ach... – Palce mocniej zacisnęły się na nożu, chociaż nie sądził, że to w ogóle możliwe. – No tak... Tak, to chyba oczywiste – przyznał i tym razem zdołał ją sprowokować, chociaż zdecydowanie nie to było jego celem.

HER FINAL DESTINATIONOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz