Motel California

16 0 0
                                    

Alice MacKenzie przekręciła kluczyk w zamku, szczęknęły zasuwy i ciężkie antywłamaniowe drzwi ustąpiły gwałtownie pod naporem opierającej się o nie kobiety. Stos akt, teczek i dokumentów zdołała jeszcze utrzymać, ale torebka i telefon z hałasem upadły na parkiet. Klnąc pod nosem Alice wpadła do gabinetu, rzuciła dokumenty na biurko tworząc bezładną stertę i wróciła do korytarza. Modliła się w duchu, by nowiutki smartphone był cały. Miała już dość kupowania coraz to nowych telefonów. Pochyliła się, podniosła go i uśmiechnęła się triumfalnie. Tak, powinna kupić sobie jakieś stylowe etui, ale kto, u licha nosi Iphone'a w pokrowcu?

Alice MacKenzie była uosobieniem amerykańskiego snu. Po swoich szkocko-irlandzkich przodkach, którzy kiedyś przybyli do Stanów, odziedziczyła tylko nazwisko. Nowoprzybyli imigranci szybko wymieszali się z inną ludnością napływową i we krwi Alice więcej było domieszki słowiańskiej niż szkockiej. Wysoka, szczupła, z wyraźnie zarysowaną talią, niezbyt dużymi piersiami oraz długimi ciemnoblond włosami, uchodziła za piękność. Właśnie dzięki urodzie, talentowi i inteligencji, a także pewnej dozie uporu, odziedziczonej zapewne po polskich przodkach, udało jej się ukończyć prawo na University of Washington. Szybko dostała się na staż w prokuraturze, a tam już dostrzeżono jej zaangażowanie i talent. Teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat, była prokuratorem federalnym i miała solidnie przerąbane.

Szpilki wylądowały w kącie. To samo stało się z żakietem, który smętnie wisiał wywrócony na lewą stronę, ledwo zahaczony o stojak na parasole. Alice nie miała siły. Było dobrze po dwudziestej, a ona dopiero wróciła z pracy, jednak nadal nie dane jej było odpocząć i się zrelaksować.

Szybko zaparzyła sobie herbatę, jednak gdy, otwierając lodówkę, dostrzegła otwartą butelkę wina, stwierdziła, że alkohol będzie dużo lepszą opcją. Zjadła wczorajszą kanapkę, wzięła kieliszek i przyjrzała się zawartości butelki. Z lekkim uśmiechem na twarzy odstawiła kieliszek i wyjęła dużą szklankę, po czym wlała do niej całą zwartość alkoholu.

Rozpinając guziki mankietów białej bluzki poszła do gabinetu i zaczęła porządkować dokumenty.

Sprawa Rzeźnika – jak prozaicznie został nazwany przez lokalne gazety seryjny morderca, który od blisko pół roku grasował po okolicach Waszyngtonu – spędzała jej sen z powiek. Była to pierwsza tak duża i skomplikowana sprawa, którą jej przydzielono, a ona ledwo dochodziła do ładu z samą sobą. W dodatku odziedziczyła ją po Alexie Pierce, który miał kompetencję chutliwej sekretarki i zostawił po sobie taki burdel, że nic, tylko zawiesić czerwoną latarnię i czekać na klientów. I mimo że Alice nie czuła się najlepiej, przyjęła tą sprawę. Była to dla niej, bądź co bądź, szansa.

Alice była zmęczona. Natłok obowiązków sprawiał, że musiała znaleźć czas na wszystko, tylko nie na siebie. Ze złością myślała o tym dupku, który ciągle jej się wymykał. Policja stanowa i federalna nie dawała sobie rady. Prokuratura też rozkładała ręce, a dziennikarze wytykali im coraz to nowe błędy i niedopatrzenia. Na szczęście Alice sobie z nimi poradziła. Była sprytniejsza, więc wszystkich gryzipiórków odsyłała do rzecznika prasowego.

Informacji było mało. Cholernie mało. Nie znano nawet płci mordercy, który posłał na tamten świat już sześć osób. Zawsze tak samo. Dusił, później podrzynał gardła, a gdy trafił się mężczyzna – kastrował. Wszystkie ofiary łączył fakt, że byli to atrakcyjni i w miarę młodzi ludzie. Zastanawiające było też to, że zamordowani się nie bronili, na ich ciałach nie było żadnych śladów walki. I to by było na tyle. Tyle wiedziała prokuratura, policja i dziennikarze najsilniejszego państwa na świecie. Nic tylko burdel albo kabaret otworzyć.

OpowiadaniaWhere stories live. Discover now