***

78 7 10
                                    

To było letnie, gorące popołudnie.

Słońce raziło go silnie w oczy, jednak nie mógł sobie pozwolić na przysłonięcie ich dłonią. Musiał to wytrzymać, nie miał innego wyboru.

Zresztą, być może tego właśnie będzie mu brakowało...

Zamknął powieki, po czym wychylił twarz do słońca, pozwalając ciepłym promykom muskać jego policzki. Silne światło przenikało przez cienką skórę i nadal drażniło oczy, jednak nie spuścił głowy. Zniesie to, musiał się tym nacieszyć, póki jeszcze miał na to szansę...

Zresztą, to było o wiele przyjemniejsze od patrzenia na ten tłum uparcie wlepiający w niego wzrok...

Główny plac o szerokości pół kilometra był niemal całkiem zapełniony. Pomimo tego, że herold zaczął czytać, nadal słyszał szmery rozmów. Był tym rozdrażniony. Oddałby wszystko, żeby ci ludzie stąd zniknęli, źle mu było z tym, że będą na to patrzeć.

Ale nie, musieli być tego świadkami, takie było prawo.

Cały świat sprzysiągł się, żeby jak najbardziej go upokorzyć...

– ...Sławomir Domański, na mocy prawa i z Bożej woli, za morderstwo i bluźnierstwa przeciw władcy naszemu na śmierć skazany...

Wewnątrz jego trzewi coś zakotłowało się silnie, tak że niemal go zemdliło. Te słowa uświadomiły mu, że nadchodzi jego pora.

Nie chciał umierać.

Nie tak sobie wyobrażał własną śmierć. Oczekiwał czegoś... innego. Sam nie wiedział, czego właściwie. Tego, że nie umrze w ciepłym łóżku w podeszłym wieku był całkowicie pewien, dość burzliwy charakter z pewnością by mu na to nie pozwolił... I faktycznie, trzydzieści lat to nie było tak mało, jednak nie mógł nazwać się starcem; jego ciemnoblond włosy nawet nie zaczęły jeszcze siwieć. Lecz wolałby zginąć na wojnie. W pojedynku. Broniąc kraju i własnego honoru.

A nie z ręki kata, upokorzony, niczym pospolity przestępca. Za zbrodnie, z którymi prawdopodobnie niewiele miał wspólnego.

Być może mógł powiedzieć kilka nieprzyjemnych słów pod adresem władcy... niewykluczone. Zdarzało mu się niejednokrotnie rzucać mało delikatnymi uwagami, często okraszonymi językiem, którego nie powstydziłby się nawet stary, znudzony życiem żeglarz.

Zwłaszcza kiedy był pijany.

Problem w tym, że właśnie był. Niestety, tak bardzo, że niczego nie pamiętał.

Żadnych obraźliwych słów, żadnego morderstwa. Nic nie utkwiło mu w pamięci. Ale miał wrażenie, że gdyby kogoś zabił, na pewno coś by zapamiętał.

Miał poczucie, że ktoś go wrobił. Walczył zaciekle, żeby to udowodnić, próbował zbierać dowody na swoją niewinność, jednak okazało się, że było ich zaskakująco mało. Wręcz cały świat sprzysiągł się, żeby nie zdołał umknąć przed katem. Świadkowie byli jednogłośni, nawet ci, których znał bardzo dobrze, odwrócili się od niego. Na nikogo nie mógł liczyć.

Został sam ze swoim poczuciem niesprawiedliwości i niewyobrażalnym strachem przed śmiercią. Nie był w stanie zrobić nic. Mógł jedynie z godnością i odwagą poddać się karze.

I mieć nadzieję, że dostał dobrego kata, który oszczędzi mu niepotrzebnych cierpień.

Ale wcale nie chciał umierać.

Poczuł rękę na swoim ramieniu. Przełknął ślinę z wyraźnym trudem, posłusznie klękając. Miał ochotę uciec. Zerwać się natychmiast, może nawet wygłosić płomienną przemowę, która poruszy tłumy, sprawi, że ktoś się nad nim zlituje... Nigdy jednak nie był dobrym mówcą, zresztą w tej chwili jedyne słowa, jakie przychodziły mu na myśl, to "jestem niewinny".

[Oneshot] Sławomira Domańskiego droga do NiebaWhere stories live. Discover now