Byłam błędem.

804 134 98
                                    

Wzięłam do ręki kanapkę, popiłam herbatą, powłóczyłam się do pokoju po plecak. I na tym można skończyć to opowiadanie. Dlaczego? To moje największe zwycięstwo. Może brzmi to dość szokująco, bo są to normalne czynności, które wykonuje duża część naszego społeczeństwa, nawet się nad nimi nie zastanawiając. Niestety, czasem pojawia się błąd w sznurze zer i jedynek, który nie jest zaprogramowany do przejścia odległości z jednego do drugiego pomieszczenia po zjedzeniu przygotowanego przez mamę bądź tatę posiłku.

Zaczęło się pięć lat temu, może cztery i pół, podobno szczęśliwi czasu nie liczą. Chociaż wtedy od dat bardziej interesowały mnie wszelkiego rodzaju wagi, a raczej to, co pokazywał ich licznik. Roku zatem nie jestem w stanie podać, ale jestem pewna, że zaczęło się w ferie. Po głębszym zastanowieniu jestem w stanie odtworzyć obraz mojej niezadowolonej twarzy, skrzywionej z powodu daty, gdy je zaczynaliśmy. Oświata znów postanowiła zagrać nam na nosie i uczyniła nasze województwo ostatnim, które zaczynało przerwę. Powodem rozgoryczenia, co prawda, nie był sam termin, a dobijający fakt, że nie mogłam jechać na zimowisko z przyjaciółką. Za to rodzice wysłali mnie na obóz sportowo–rekreacyjny, odbywający się na jakiejś wsi w górach. Musiałabym skłamać, gdybym powiedziała, że byłam szczęśliwa, kiedy trzy dni później odebrali mnie, bo złamałam nogę, wchodząc na lód w łyżwach. Nie dość, że kostka wygięła się pod nienaturalnym kątem, to łydka została przecięta drugą płozą. Jazda brzmiała dużo zabawniej, zanim weszłam na zamarznięte jezioro, naprawdę.

Po wykurowaniu się poszłam na kontrolę do przychodni. W grubym golfie, wytartych jeansach w rozmiarze M i tenisówkach, które przepuszczały wodę, ale były kurewsko wygodne. Lekarka kazała mi wejść na wagę. Zawód, towarzyszący mi, gdy wskazówka pokazała sześćdziesiąt jeden kilo, zmienił się natychmiast w wszechogarniający wstyd, gdy kobieta w białym kitlu zajrzała mi przez ramię.
— Szok? — zarechotała, a moje policzki pokryły się czerwienią. Odliczałam minuty do końca tej wizyty. Gdy tylko odeszła, po osłuchaniu mnie, ukryłam siebie i swoje obrzydliwe ciało w za dużych ubraniach. Byłam bezpieczna w swojej beznadziejności, w swoich sześćdziesięciu jeden kilogramach. Faktycznie, jestem zbyt pulchna. Usiadłam na krzesełku, wsłuchana w tykanie zegara, stukanie w klawiaturę i swoje nużące myśli.

Zaczęło się dość niewinnie — zdrowe odżywienie, później jakieś herbatki odchudzające, ograniczanie słodyczy i przekąsek w przerwy. Dwa kilogramy w czasie miesiąca wydawały się nieśmiesznym żartem. Czułam na sobie oceniający wzrok innych uczniów, swoich przyjaciół, nawet nieznajomych ludzi na ulicy. Któregoś dnia stanęłam przed lustrem w samej bieliźnie. Spojrzałam na siebie i powiedziałam: Jesteś obrzydliwa.

Bardzo drżały mi dłonie, a serce łomotało w piersi, kiedy tego samego wieczoru wpisywałam w wyszukiwarkę frazę Jak szybko schudnąć?. Moje spojrzenie natrafiło na idealne sylwetki w zakładce grafika. Wpatrywałam się w nie, jak w kościele patrzy się na obraz Matki Boskiej. Z uwielbieniem, miłością, poczuciem rozpierającego od środka ciepła. Chciałam tak wyglądać. Chciałam być obrazkiem w internecie, na widok którego na moment przestaje się racjonalnie myśleć.

Od tamtego czasu myślałam tylko o fioletowych nitkach z muliny na nadgarstkach, wizytach w łazience i usuwaniu z siebie niechcianych kalorii. Motywowały mnie ociekające zazdrością słowa koleżanek na temat mojej figury, piękne dziewczęta na okładkach magazynów modowych i coraz mniejsze liczby wyświetlane przez wagę.

Nikt przez półtora roku nie zauważył zmuszania się do wymiotów. Nikt nie słyszał spływającej wraz z resztkami obiadu wody. Nikt nie chciał widzieć wrzeszczenia na siebie w lustrze, płaczu i wpychania pianek w policzki, aż do momentu, gdy niemal się dusisz od ich nadmiaru. Potem czułam się brudna, otyła, obserwowana i poniżana wzrokiem przez przypadkowych ludzi — nauczycieli, ekspedientek, pijaków pod sklepem, nastolatków palących na ławce w parku. Ja też nie widziałam; o duszności obwiniałam smog, o suchą skórę zimno panujące na dworze. Nie byłam w stanie uświadomić sobie, co tak naprawdę dzieje się z moim organizmem. Wiedziałam, jaki był mój cel i do czego dążyłam, ale nie potrafiłam ocenić, w którym momencie przestać.

Kolejne ataki stawały się comiesięczną rutyną, świętym obrzędem, który z troską i nienawiścią pielęgnowałam w tajemnicy przed resztą świata. Brak możliwości wytrwania bez chipsów, czekolady, żelek, prażynek czy masła orzechowego przewijał się z uderzaniem we własne odbicie, masą słonych łez, spazmami wstrząsającymi ciało i godzinami spędzonymi nad muszlą klozetową. Klęczałam nad nią niczym poddany przed władcą, patrząc zaszklonymi oczami na kafelki. Ogarniała mnie nagła, niewypowiedziana ulga po każdej takiej sesji w toalecie.

Następne fotografie, chęć wyeksponowania obojczyków czy żeber szybko miażdżyły w zarodku momenty zwątpienia. Normalne życie było kuszące, lecz nitka na ręce działała jak więzienie, klatka, miejsce bez wyjścia. Moją barierą nie było tylko obrzydzenie, ale i mimowolna duma. W końcu miałam kontrolę; liczyłam kalorię i żyłam pośród słupków z wartościami odżywczymi, ilością cukru, białek, tłuszczy.

W końcu zorientował się ojciec. Przetrzymywali mnie po posiłkach w salonie, więc zaczęłam rzygać w szkole albo chodzić na obiady do babci. Następne dwa lata spędziłam, chodząc na bezskuteczną terapię. Na pytanie czy jest lepiej, odpowiadałam, że tak. Pani psycholog mi wierzyła. Nie uśmiechałam się za dużo, żeby przypadkiem nie zauważyła skutków częstego zwracania jedzenia.

Któregoś dnia nie dałam rady. Brzuszki nie dawały mi satysfakcji, nie miałam już, czego zwracać, a moje zapasy nagle wyparowały. Ryczałam. Darłam się. Po moim ciele przebiegały dreszcze, rzucałam się, wrzeszczałam, że się zabiję. Przerażona twarz mojej mamy, gdy siłą wsadzała mnie do auta do tej pory śni mi się w koszmarach.

Skierowali mnie do szpitala psychiatrycznego. Siedziałam na krzesełku, sztywno, z rękami na kolanach i tuszem słabej jakości na policzkach, powtarzając sobie, że wcale nie jestem wariatką. Jak wszyscy w tym budynku pierwszego dnia.

Na oddziale teoretycznie nie mogłam wymiotować, bo przetrzymywania po posiłkach przestrzegano bardziej niż u mnie w domu. Mimo że potrafiłam jadać połowę zupki chińskiej na dzień, nadal byłam trzymana przez pielęgniarki w pieprzonym, białym pokoiku z trzema innymi dziewczynami i jedynym chłopakiem. Nazywał się Bartek, chorował dłużej, toteż znał to miejsce lepiej niż ja. Uśmiechał się w moją stronę, mówiąc, że dam radę za każdym razem, kiedy dawał mi środki na przeczyszczenie, które sprzedawał jeden facet pod oknem na parterze. Można było u niego kupić wszystko. Za kosmiczne pieniądze, ale jednak faktycznie miał wszystko — fajki, malutkie flakony z alkoholem, czasami nawet machał nam z zadowoleniem tabletkami nasennymi przed twarzą. Po jakimś czasie, gdy jedna dziewczyna trafiła przez niego na izolatkę, ktoś szybko doniósł, od kogo Wiktoria dostała dragi. Nie miałam wtedy już ani siły, ani sposobu.

Z pobytu chciałam zapamiętać jak najmniej. Jednak pamiętam wszystko — anorektyczki wsmarowujące sobie masło w rękawy, bulimiczki gorsze niż ja z kompletnie zepsutymi zębami, schizofrenicy wrzeszczący w nocy do głosów, żeby się zamknęły, i moją koleżankę z depresją, która zabiła się zaraz po dostaniu wyjściowego. Nie przywiązywałam się, bo wiedziałam od niej, że to zrobi. Była świetną aktorką. Z podziwem patrzyłam, kiedy oszukiwała lekarza i personel z pokerową twarzą.

Rzuciła się pod auto. Mówiła, że tak będzie najmniej boleśnie. Nie mam wyrzutów sumienia, że jej nie powstrzymałam. Modlę się tylko o to, żeby tam, gdzie wylądowała, była szczęśliwsza. Chyba dzięki niej postanowiłam podjąć próbę walki.

Bartek po jej śmierci zaginął w akcji i został znowu bezimiennym chłopakiem z poczekalni. Unikał mojego wzroku i spławiał mnie przy próbach rozmowy. Zdałam sobie wtedy sprawę, że zostałam sama z chorobą. Zaczęłam słuchać mimowolnie tego, co próbował powiedzieć mi psycholog. Przestałam stalować się na terapii grupowej. Nawet origami składałam w świetlicy. Próbowałam zaprzyjaźnić się z osobami z oddziału. Okazało się to jednak zbyt trudne.

Postanowiłam się wyleczyć, a może po prostu miałam dość tego miejsca.

Od kilku tygodni jestem w domu. Zjadłam normalne śniadanie, poszłam do liceum po raz pierwszy. Poznałam swoją klasę, która wydaje się nie najgorsza. Według rodziców — wyleczyłam się. Nie wiem, czy jest to trafne określenie. Po prostu już nie wymiotuję. Nadal tkwi we mnie wszystko to, co przeżyłam, zobaczyłam. Ciężko będzie zapomnieć o Mii.

Wydaje mi się, że prawie zostałam pełnoprawną jedynką w społeczeństwie. Na razie zaczynam wpasowywać się w system.





[ONE SHOT z roku 2018, poprawiony i ponownie opublikowany w 2020]

ZERA I JEDYNKI ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz