Lewa strona nigdy się nie budzi

833 92 11
                                    

Powietrze cuchnęło dymem. Mieszał się z mgłą, osiadał na budynkach, kpił z porywistego wiatru, pozostając na miejscu i sprawiając, że osiedle tonęło w szarości od poranka aż do zapadnięcia całkowitych ciemności.

Miał dość życia. Prychnął pod nosem ni to z irytacji, ni to z gorzkiego rozbawienia, gdy potknął się na prostej drodze. Posłał jeszcze ponure spojrzenie latarni ulicznej, która błyskała nierównomiernie, jakby nie mogąc się zdecydować czy działać, czy nie.

Znów się potknął. Puścił paskudną wiązankę przekleństw, chociaż niewiele to zmieniło; lampa nadal się psuła, na ulicy nadal panowała pustka, powietrze wciąż było zimne, mgliste i przesycone dymem, a on nadal czuł się, jakby ktoś wyjął mu mózg, wrzucił na kilkanaście minut na karuzelę i włożył z powrotem do czaszki.

Może i tak było, bo wspomnienia z dzisiejszego — bądź też wczorajszego, nie był pewny, która jest godzina — wieczoru miały sporo luk. Czując, że popełnił dzisiaj — wczoraj — jeden z największych błędów w swoim życiu, Gilbert próbował dotrzeć do domu, zanim potknie się po raz trzeci, upadnie na zaśnieżony chodnik i już nie wstanie, niech diabli wezmą tę piekielną zimę i te cholerne, podzielone na pół miasto pogrążone w styczniowym letargu. A może tak byłoby lepiej. Martwych nie bolało, martwi nie czuli, jakby ktoś wziął tępy nóż i posiekał im serce.

Ciekawe, czy ktokolwiek na niego czekał. Dookoła wszystkie okna były ciemne, zasłonięte, a ulice były całkowicie puste, że aż zaczynał się zastanawiać, czy podczas jego pijackich ekscesów w obskurnym barze nie nastąpiła jakaś bardzo szybka i piekielnie skuteczna epidemia. Ale nie, to była po prostu jego lewa strona.

Zmarzł. Szczerze mówiąc, chciał się wykąpać w gorącej wodzie, ale miał wrażenie, że gdyby wlazł do wanny w tym stanie, pewnie by się utopił. Należało więc zacisnąć zęby jeszcze bardziej, przy okazji nimi szczękając, otulić się ramionami i przeć naprzód, mając nadzieję, że nie zabłądzi, nie wpadnie na szukających łatwego zarobku nieznajomych albo nie skręci sobie karku na tym przeklętym lodzie.

Kto w ogóle wymyślił zimę? Co roku to samo, wiatr, lód, śnieg, powietrze zamarzające w płucach... Bredził. Znowu za dużo wypił.

To wszystko wina tego polskiego kretyna. Gilbert wiedział, że on, Feliks i związek jakikolwiek inny niż radziecki to kompletnie nieporozumienie, oczywiście każdy wokoło to wiedział, ale jakimś cudem przetrwali te parę lat, nie urywając sobie łbów, ba, nawet czasami faktycznie pojawiało się tam między nimi to cholernie miłe, ciepłe uczucie, ale w końcu to musiało wziąć w łeb, taki był ich pieprzony los. To był prawdziwy powód, o tym powinien myśleć, a nie o tym, że...

Gdzie ja w ogóle jestem?

Gilbert przystanął, orientując się, że tej części miasta w ogóle nie zna. A przecież dopiero co mijał ten mięsny, przy którym co tydzień stał w kolejce i wyklinał wszystko, na czym świat stoi.

Zawrócił, bo może faktycznie źle skręcił. Skąd miał wiedzieć? Był pijany, jak to Feliks zwykle określał, napruty jak Messerschmitt, ledwo pamiętał, jak się nazywa, o drodze do mieszkania już nie mówiąc.

Minutę później ze zdziwieniem odkrył, że okolicę jednak znał, tylko zaszedł blok z drugiej strony i nie poznał. Boże, jak nisko upadłem, mruknął do siebie, podchodząc do klatki i szukając w kieszeniach kluczy.

Prawa kieszeń spodni. Lewa kieszeń spodni. Prawa kurtki. Lewa kurtki. Kurwa.

W akcie desperacji rozpiął kurtkę i zaczął szukać w kieszeniach bluzy, chociaż dopiero właściwie teraz odkrył, że ta bluza ma kieszenie, więc raczej kluczy tam nie wrzucił.

[aph] Lewa strona nigdy się nie budziWhere stories live. Discover now