Dyptyk cz. 2

48 19 0
                                    

    
Kiedyś była wiosna, która przypominała mi jesień. Jakoś tak dotknęła mojej duszy i...

     Na drzewach wciąż nie było liści, a deszcz padał tak gęsto, jak w filmach, lecz to, co z tego dnia pamiętam najbardziej to doznanie o wiele głębsze, niż nawet najbardziej zmysłowo przedstawiona scena na ekranie.

Kiedy wracam do tamtego dnia, w moje nozdrza uderza zapach wilgotnej gleby i kiełkującej trawy, a pod stopami czuję kostkę brukową, tak wilgotną, że omal nie straciłem równowagi (kilkukrotnie), potykając się o delikatne zagłębienia powstałe na niej pod wpływem czasu, lecz były one głęboko schowane pod kilkucentymetrową warstwą kałuży, co w iście diabelski sposób ukrywało defekty chodnika przed nawet najlepszym obserwatorem, którym zdecydowanie nie byłem. Przynajmniej nie po pracy.

    Z perspektywy czasu dostrzegam tylko jeden wyjątek względem opowieści przedstawianej za pomocą kolorowych pikseli na frontowej części płaskiego pudełka, starającego się wyrazić życie w połączeniu z falami dźwiękowymi wypływającymi z niemal niewidzialnych głośniczków, cudu dwudziestowiecznej technologii: żaden dżentelmen nie biegł za mną, by przeprosić wylewnie, w tak głębokim uniżeniu, za uprzednio popełnione grzechy, taki, który później udawałby zaskoczonego przebaczeniem po tak doskonale odegranej roli nędznego amanta w idealnie skrojonym płaszczu z kilkunastoma czarnymi guzikami i niedawne zarzuconym szalem w kontrastowej barwie. Jednak ja nie byłem kobietą tak samo bezbronną, jak i piękną, znieważoną, opuszczoną lub w najzwyczajniejszy sposób niezadowoloną z postępowania owego mężczyzny, którego ona darzyła uczuciem tak wielkim, że mimo świadomości fałszu sceny w deszczu, wybaczyłaby bez zastanowienia i pozwoliłaby, aby jedno przepraszam cofnęło ich relację do cudownego początku. Lub jedynie o chwilę, lub dwie, do czasu sprzed momentu pozornego upadku uczucia.

Warto, jednak wiedzieć, że to ja byłem dżentelmenem, ponieważ niektórzy tak o mnie mówili. W ogólnym ujęciu: szanowano mnie w najbliższej okolicy, w nieco dalszej czczono moje imię, jako prawego cudotwórcy, a w tym czasie bynajmniej nie podążałem szybkim tempem za wybranką serca. Jednak biegłem we łzach... chmur.

    Po latach nie wstydzę się do czegoś przyznać, choć krążę wokół tematu zdecydowanie zbyt długo. Nie było to porzucenie cnotliwej niewiasty i natarczywa pogoń za nią. Ot, owo porównanie pozwoliło mi przez kilka minut unikać najtrudniejszego wyznania, lecz nie mogę go odkładać w nieskończoność.

    Powinienem coś opowiedzieć, zanim mój umysł znów osłabnie... Ostatnio coraz trudniej utrzymać mi skupienie...

    Tamtego dnia w duchu gorąco dziękowałem Bogu za te ogromne łzy pochodzenia atmosferycznego, gdyż dzięki nim mogłem zasłonić twarz wysokim kołnierzem i głębokim kapeluszem bez wzbudzania zbędnego zainteresowania przechodni, których dzięki tej wspaniałej aurze nie było wielu, a nawet jeśli jakiś nieszczęśnik pojawił się w moim parku, przemykał jak cień, wzbudzając równie wielką sensację, jak ja, czyli żadną. Wszyscy byli wtedy tak cudownie anonimowi, bezimienne istoty, krążące w niewiadomym celu.

    Wśród moich głośnych kroków dodatkowo wzmacnianych o chlupot wody, płakałem jak dziecko. Uderzenia stopą w kałuże mieszały się z cichymi łkaniami, a słodkie krople wiosennego deszczu przenikały słone łzy moich oczu. Muzyka? Smak? Jakiekolwiek czucie? Nie pamiętam, kto wtedy ofiarował matce ziemi więcej wody: ja, czy burzowe chmury. Powinienem otrzymać honorowy tytuł człowieka, który walczy z suszą, jak Syzyf z kamieniem. Ciężko i bez nadziei na zmianę fatalnego położenia, a do tego w sposób nieodpowiedni.

Dlaczego tym razem zwiększałem zasolenie gleby?

    Tym razem zostały tylko malutkie kostki i nieco wnętrzności, tylko kilkanaście centymetrów jelit, całe serce i jedno płuco — nic więcej. A te organy, które zobaczyłem w miejscu, w którym znajdować się powinny, były idealnie zmrożone, za sprawą niedawnych przymrozków. Ani śladu po nerce i wątrobie, lecz pełno brązowawej, zaschniętej cieczy dokoła, która układała się w dziwne wzory na ścianach i podłodze starej, drewnianej chatki. Według wyroku sądu powinna zostać zburzona już dwa lata wcześniej, ponieważ stanowiła zagrożenie. Mogła złożyć się jak domek z kart, choć lepszym określeniem byłby domek z drewna, ale sędzia nie spodziewał się jak wielkim zagrożeniem, strasznym udogodnieniem, makabrycznym ołtarzem stanie się ów budynek.

    Chyba wybrałem złą pracę — myślę tak zawsze, gdy silę się na opis swojego życia. Powinienem owe ciała układać słowami w książkach, nie zaś dłońmi ukrytymi w rękawiczkach do zdjęć oraz późniejszego dyktowania rozległych opisów i wstępnych wniosków. Nie było to zajęcie dla mnie.

    Zdarzało mi się nie wracać do domu przez parę dni, a później nie spać przez kilka kolejnych i żywić się głównie kofeiną, ale wmawiałem sobie, że pomagam społeczeństwu, co wspierało mojego ducha. W swoim biurze miałem zapasowy garnitur, a nawet bieliznę, by zawsze godnie reprezentować najskuteczniejszy oddział służb specjalnych w sprawach pilnych, nierozwiązywalnych oraz wyjątkowych. Jakby ci, którym pomagałem, zwracali uwagę na moją aparycję albo mogli się, chociaż odezwać i podziękować, ale martwi nie mówią, a ci, którzy doprowadzili denata do tego stanu, milczą jak zaklęci. Prędzej trup opowie o swojej śmierci niż jego zabójca, przynajmniej tak mawiali moi współpracownicy. Ot, kolejne utrudnienie, ale chociaż oddawałem się sprawiedliwości i byłem w tym dobry.

    Poświęcałem się dla innych. Poświęcałem innych.

    Po kilku dniach wróciłem do domu we łzach, ale zwycięski. Znalazłem rozwiązanie, które teraz wydawało mi się zupełnie oczywiste, a kwestia ujęcia sprawcy, to zajęcie dla nowicjuszy i mojego zastępcy. Przy tak starannie przygotowanych notatkach, dziecko poradziłoby sobie z zamknięciem sprawy. Pełny sukces.

    Chciałem przytulić żonę, która zawsze mnie witała w progu z ciepłym uśmiechem i nieco wilgotnymi oczami i obiecać, że to ostatni raz.

    Kolejny raz.

    Położyć się na szezlongu z książką, unikać kryminałów, może znowu Dżuma... I kilka minut poświęconych skromnemu porównywaniu siebie do pewnego doktora, pełnego woli, lecz nieznającego odpowiedzi na każde pytanie... Usnąć i śnić o lepszym świecie, gdzie zła jest mniej, choć troszeczkę mniej, o tyle mniej, że mógłbym być na nie ślepy i głuchy. Zupełnie ignorować kantowskie imperatywy i camusowski ideał świętego bez Boga, tak bliski mi po tylu latach z diabłami. Tylko odpocząć, zabrać moją ukochaną damę serca na weekend, tydzień lub do nagłego telefonu i pogrążać się co dzień w zapomnieniu, zanim rzeczywistość przypomni o sobie niezbyt delikatnym pukaniem do drzwi, czymś nieco bardziej podobnym do wejścia brygady antyterrorystycznej do mieszkania samotnej staruszki, pomylonej z groźnym zbiegiem.

    Przy samych drzwiach uspokajałem oddech, opierając się ciężko o ścianę, lecz jednocześnie uważając, by nie dotknąć dzwonka. Raz, dwa, trzy... Tym razem miałem dużo czasu. Ona mnie zna — myślałem. Nie otwierała, chyba daje mi szansę, bym wkroczył do świątyni radości, ostoi spokoju i bezpieczeństwa na własnych zasadach, gdy już pozbędę się wiszących nade mną demonów paru ostatnich dni. Więc sam wszedłem.

    Nikogo. Niczego, tylko mała karteczka i odwrotnie proporcjonalna do niej ilość bólu, który pojawił się, gdy tylko jakiś neuron w mózgu postanowił wykonać swoje zadanie i coś mi uświadomić.

    Okrutny neuron. Okrutna jego praca. Praca.

    Zszedłem do piwnicy po wino.

    Potem kolejne.

    Trzeciego nie pamiętam, ale rano była pusta butelka, więc chyba wypiłem.

Dyptyk życia A.Donde viven las historias. Descúbrelo ahora