Migdały na walentynki

27 5 2
                                    

Mówiono, że została wygnana z Nieba. Ale to nie prawda. Sama odeszła. Od początku tam nie pasowała. Nie umiała składać chmur w kant, zanurzać się w błękicie i poprawiać piór. Nie potrafiła śpiewać na chwałę. Chciała wolności, nie blasku. Wolała pizzę od manny, smak piwa od ambrozji. I tak pewnego dnia spakowała swoje skrzydła i zstąpiła z wysokości do nowego świata, do rzeczywistości pachnącej ziemią i przemijaniem. Z szafki i łóżka zbudowała dom. Malutki, zawieszony między oknem, umywalką, a kuchenką. Co rano budził ją huk tramwajów i pisk opon. Po omacku, ze snem zaplątanym w rzęsy jadła śniadanie i wypływała do codzienności. Wieczorami wracała, albo zostawała gdzieś gdzie otulała ją muzyka i gwar rozmów. Była szczęśliwa i wolna. Czasem czegoś jej brakowało, ale wzruszała wtedy ramionami i porządkowała swoje minuty, godziny. Na jedną kupkę odkładała rachunki do zapłacenia, na drugą piękne chwile, na trzecią smak porannej kawy i wieczornego drinka. Było dobrze. Tylko nieraz rozglądała się dookoła, bezwiednie czegoś szukając. A on? Wynurzył się kiedyś z Piekła. Na pięć, może na dziesięć minut. Sam nie był pewien. Miał czarne serce i czarne oczy. Piękne oczy. Kiedy w nie spojrzała już niczego jej nie brakowało. Ale przestała być wolna. W jego obecności czuła się jak w klatce – z każdą chwilą coraz mniejszej i mniejszej. Aż w końcu wpijającej się w skórę, wtapiającej w ciało aż do kości. Słodki, słodki ból. Dni zlewały się w jedno. Mijały w plątaninie słów i uśmiechów, między pocałunkiem a dotykiem. On też już nie miał pełnej swobody. Oboje rozpadali się i znikali, kiedy drugiego nie było obok. Tak było. Przez chwilę. Bo potem rozgościła się zwyczajność. Dygot osłabł, gorączka spadła. Usta muskały tylko policzek, zamiast szukać drugich warg. Ona chciała wolności, on obiadu. On chciał spokoju, a ona kwiatów. Między szafką a łóżkiem było za mało miejsca, kran nad umywalką się popsuł, a okna nie miał kto umyć. Obijali się o siebie w miniaturowej przestrzeni, tłumiąc przekleństwa, przełykając złość. Albo wybuchali. Nadeszły walentynki. On dał jej kwiat. Różę. Nie znosiła róż. Ona dała mu czekoladę. Z migdałami. Był uczulony na migdały. Dziękowali sobie z cierpkimi uśmiechami. I każde zanurkowało w swoim dniu, byle dalej od drugiego. A potem on odszedł. Tak sobie wyobrażała. Spakował walizkę i z powrotem zstąpił do Piekieł – o tym marzyła. Zamykała oczy i widziała, jak pochłaniają go smoła i ogień. W myślach była znowu sama. W marzeniach tańczyła. W marzeniach cieszyła się z nie-jedności, prywatności, ciszy absolutnej. W marzeniach znowu kogoś spotkała. Może miałby błękitne serce i błękitne oczy. I byłby lepszy? Piękny i rozpalony. Byłby... Nie byłby nim. A ona... Zresztą... I myśli zaczęły pękać, sypać się jak koraliki. Wtedy zrozumiała. W końcu wszystko by wróciło. Blednące pocałunki, popsuty kran i brak obiadu. Róża i migdały. Czarne serce, błękitne serce. Nie ma różnicy. Każde może się popsuć, większość da się naprawić. Siebie też się da naprawić, a anioły nie są doskonałe. Już nie chciała, żeby odszedł, ani spłonął. Z szafy wyciągnęła skrzydła. I zaczęła walkę. Mówiła. On odmrukiwał. Potem też mówił. Krzyczeli. Tłukły się talerze (ona). Trzaskały drzwi (on). Łzy mieszały się z milczeniem. Później wróciły słowa, dotyk. Nieśmiałe uśmiechy. Razem rozbili stary świat na kawałeczki. Zostawili huk tramwajów, pisk hamujących aut. I podbierając trochę Nieba, trochę Piekła zbudowali nowy dom. Z kanapą utkaną z piór i siarki na środku salonu. Na następne walentynki on dał jej kwiat. Goździk. Kochała goździki. Ona dała mu czekoladę. Z rodzynkami. Uwielbiał rodzynki.

Migdały na walentynkiWhere stories live. Discover now