Reszta moich przyjaciół czekała na Ryana, choć nie byli już w stanie, okazywać emocji wiedziałem, że się cieszą.
Łzy zaczęły spływać po policzkach mojego kochanka. Nachyliłem się i pocałowałem go w czoło ponownie.
Poczułem przypływ jego bólu, który dał mi mnóstwo energii. Która zaczęła rozdzierać wręcz moje żyły.
Ostatni oddech opuścił usta Ryana, a wtedy jego ciało zamarło ze wzrokiem utkwionym w suficie.
Z nosa zaczęła mi cieknąć czarna maź. Oblizałem się, czując metaliczny smak na języku.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem salę szpitalną. Ostatni dzień w szpitalu, a ja nadal nie czuje się dobrze. Mam dziwne uczucie, jak by rana na moimi policzku cały czas pulsowała, a ja mój organizm z czymś walczył.
-"Jesteś chory."-Słowa klauna cały czas tkwiły mi w głowie. Może to dziwne, ale zrozumiałem, o co mu chodziło.
Byłem taki jak on. Skrzywdziłem kogoś, okrutnie i niepohamowanie. Pragnąłem jego krzywdy.
Każdy ma takiego klauna w sobie, ale ja go nie zdusiłem. Dałem mu się porwać i skrzywdziłem tego biednego chłopaka. Zmasakrowałem mu twarz, a teraz spotkała mnie odpowiedzialność za to.
Uwięziłem go w swoim umyśle. Ciągle tam był przypięty do łańcuchów i cierpiał.
Nie wróciłem, nie przeprosiłem i pomogłem. Zostawiłem go tam, a on...napędzany zemstą skaził mnie krwią klauna, którego sam stworzył.
Usiadłem, czując ból głowy. Poczułem coś lepkiego na twarzy. Rana na policzku zaczęła krwawić.
Czarną maź roztarłem po twarzy, chcąc się jej pozbyć, panicznie zacząłem wycierać ją w pościel, po chwili pozbywając się jej z mojej twarzy. Już gdzieś widziałem tę substancję, ale nie wiedziałem jeszcze wtedy gdzie.
Spojrzałem na podłogę a na niej stała figurka klauna. Wstałem powoli i ją podniosłem, na jej plecach był napis.
"Zagrajmy w grę"
Wtedy do pokoju wszedł Ryan. Prędko schowałem figurkę i uśmiechnąłem się do Ryana.
-Cześć kochanie jak się czujesz?-Podszedł ode mnie i pocałował krótko w usta.-Stęskniłem się.-
-Ja za tobą też.-Uśmiechnąłem się do niego. Już miałem plan jak odesłać mojego kochanka do świata, w którym byli nasi przyjaciele.
*Dwa lata później*
Nowa grupka znajomych przyjechała na miły weekend nad jezioro. Ja już czekałem na nich, siedząc na schodach i patrząc na drzwi wejściowe, przez które za parę chwil wejdzie kolejna przekąska.
Ryan stał niedaleko, trzymając w rękach nóż, który wbiłem mu w plecy w jego ostatnich chwilach życia. Mikey stał za nim a jeszcze dalej Jack i Brooklyn.
Drzwi się otworzyły, a kiedy nowe twarze weszły do domu, spojrzeli na nas zaskoczeni. Drzwi zamknęły się z hukiem, a klamka wypadła.
Zacząłem powoli iść w dół, stopień po stopniu. Nie śpieszyłem się chciałem by było jak największe napięcie.
-Kim ty jesteś?-Pewien szatyn jako jedyny odważny wskazał na mnie palcem.
-Ja jestem waszym sądem ostatecznym. A to moi przyjaciele.-Wskazałem na resztę z uśmiechem i wyższością.-Zagramy w grę.-Powiedziałem powoli, po chwili patrząc na każdego z osobna.
-Nie będziemy w nic grać!-Szatyn postawił mi się, a ja tylko się zaśmiałem niepohamowanym i rechotem. Grupka znajomych, gdy stanąłem na ostatnim stopniu, rzuciła się do ucieczki.
Ruszyłem za szatynem, który jako jedyny zdołał się odezwać. Nie było to trudne, by go złapać. Nie znał domu, wbiegł do salonu gdzie były tylko jedne drzwi.
Przybiłem go do ściany i przyłożyłem mu do szyi mój długi ostro zakończony palec. Nie minęła chwila, a moi przyjaciele przynieśli już martwe ciał jego przyjaciół.
-Widzisz, jak kończą się chamskie odzywki do króla gry?-Zmusiłem go, by patrzył na zmasakrowane ciała. -Jak na ciebie mówią, to na grobie wyryję ci twoje imię.-Wyszeptałem mu do ucha i przejechałem po nim językiem, a kątem oka widziałem zazdrość na twarzy Ryana.
-Sonny.-Wyszeptał przestraszony.
-A więc Sonny.-Wyszeptałem powoli, akcentując każdą samogłoskę. Ryan wyszedł mu naprzeciw. Przyłożył mu nóż do klatki piersiowej i patrząc mi prosto w oczy, wbił mu go w serce. Uśmiechnąłem się i zacząłem go całować namiętnie. -Każdy tak skończy, gdy nie zachce zagrać.-Wyszeptałem w jego usta. Ciało szatyna upadło na ziemię. Obojętnie ominąłem martwego szatyna i podszedłem do reszty ciał. Każdy zabity w inny dziwny sposób.
Zrobiłem z moich przyjaciół morderców wykonujących moje chore rozkazy. Byli jak marionetki, a za każdym razem, gdy widziałem kolejne martwe ciało, przez ułamek sekundy miałem wyrzuty sumienia. Dawny ja nadal był we mnie, związany łańcuchami przez demonicznego klauna.
Nagle krzyk za moim plecami i ktoś upadł na mnie. Wylądowałem twarzą na drewnianym parkiecie. Zepchnąłem z siebie bezwładnie leżące ciało.
Zobaczyłem Mikeya jak leży oblany czarną mazią. Zobaczyłem owego Sonnyego jak trzyma w dłoniach ten nóż, którym dźgnął go Ryan. Patrzył na mnie, mierząc w moim kierunku.
Po chwili jego oczy ukryły się za górną powieką i upadł bezwładnie. Poczułem dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Upadłem na kolana przy ciele przyjaciela.
-Mikey, Mikey...-Potrząsałem jego zimnym ciałem. Ostatnie spojrzenie już nieprzytomnego wzroku i jego oczy zaszły czarną mazią.
Poczułem łzy na policzkach. Od tak dawna nie płakałem. Moje ciało ogarnęło pragnienie śmierci i morderstwa. Ludzkiej krwi na moich rekach.
Spojrzałem na moich przyjaciół. Twarze bez wyrazu. Nie mogą ani decydować, ani pokazać wyraźnie emocje. Wykonują tylko moje rozkazy. Ryan jedynie był inny. Stał skulony pod ścianą jak bezbronne dziecko.
-Ryan...-Mój oddech stał się nierówny. Pooli zamknąłem powieki Cobbanowi i wstałem chwiejnie z kolan.
Dostałem klucz do drzwi śmierci, przekroczyłem je i zobaczyłem straszne rzeczy. Moi przyjaciele uwięzieni i pozbawieni woli jak marionetki klauna. Jedynie w oczach widać pragnienie wolności.
Jednak ta nieodparta chęć mordowania jest silniejsza. Spojrzałem smutno na ciało Mikeya. Zabił żywego trupa. Cichy jęk niedaleko moich stup.
Sonny zwijał się z bólu, ale jeszcze żył. Obróciłem w dłoni figurkę klauna i po chwili rozbiłem ją tuż przed nim. Czarny prok rozsypał się po podłodze.
Wściekły wyszedłem z pomieszczenia. Stanąłem w holu i złapałem się za włosy, boleśnie je ciągnąc. Chciałem wrzeszczeć, płakać. Pragnąłem zaznać ukojenia, wyżyć się.
-A...Andy...-Słaby głos mojego kochanka usłyszałem tuż za mną. Spojrzałem przez ramię na umazaną we krwi twarz Ryana.
-Będzie dobrze.-Powiedziałem z szerokim uśmiechem i łzami w oczach.
-Wolność...M...M...Mikey dostał...w..wolność.-Brunet miał ogromne trudności z mówieniem, a mimo to starał się.
Jako jedyny umarł z kimś przy boku. Zyskał choć trochę emocji i możliwości porozumiewania się ze mną. Tylko tyle mogłem mu dać w tej klatce, w której go sam zamknąłem.
Pogładziłem go po policzku i stanąłem na palcach, składając delikatny pocałunek na jego zimnych ustach. Po chwili wyminąłem go i wróciłem do salonu.
Uklęknąłem przy ciele Sannyego i nabrałem czarnego prochu, który wysypał się z porcelanowej figurki. Wcisnąłem mu w ranę, a chłopak krzyczał z bólu.
Czułem jego lekko kwaśny i gorzki posmak. Byłem uzależniony od tego. Od smaku bólu.
Po chwili, krzyku i płaczu, chłopak po prostu podniósł się z ziemi i spojrzał na mnie martwym wzrokiem.
-Zgarnijcie te truchła i ogarnijcie tu. Jutro będzie nowa grupka do wykończenia.-Spojrzałem na widok za oknem, a w szybie widziałem swoje odbicie.
Tak samo przerażający, jak klaun, który omal mnie nie zabił, wyglądałem teraz ja. Zaraził mnie, a ja zniewoliłem moich przyjaciół.
Mógłbym ich zabić, ale nie chcę grać sam...Hej witajcie!
Pojawił się Sonny pozbywając się z paczki Mikeya. Co o tym sądzicie?
Dajcie znać w komentarzach i widzimy się w epilogu!Kłaniam się w pas i dziękuję za uwagę!
YOU ARE READING
Let's play a game-Randy
Teen FictionW ogromnej posiadłości pośrodku lasu otoczonej górami i jeziorami. Andy, Ryan, Brooklyn, Jack i Mikey chcieli miło spędzić czas świętując kolejne urodziny Brooklyna. Odizolowani bez możliwości pomocy. Ale po co miała by być potrzebna? Czy są sami...