20:05

60 13 5
                                    

Ostrze igiełki śniegu raniły mu twarz. Mimowolnie sięgnął, by nasunąć wyżej szalik, lecz palce trafiły jedynie na zmarzniętą skórę. Zapomniał wziąć go z domu. Teraz żałował.
Czerwona od zimna twarz szczypała i piekła, niemal stracił czucie w palcach. Poruszył nimi, by odrobinę je rozgrzać. Raz, drugi. Wszystko w porządku, chociaż wciąż zimno.
Samochód ciągle nie przyjeżdżał.
Ze zniecierpliwieniem stuknął parę razy w wyświetlacz telefonu, który obudził się i przywitał go jaskrawym, oślepiającym światłem. 
Śnieg w zatrważającym tempie rozpuszczał się na szklanej szybce, palce ślizgały się na mokrej powierzchni. Na środku, ogromne, białe cyfry wskazywały pięć po ósmej. Późno. Za późno. Spóźni się. 
Płatki śniegu zatańczyły na wietrze, porwał je nagły, przeszywający poryw. 
Podniesiony kołnierz nie wystarczył, by ochronić  przed zimnem. Wstrząsnął nim nieprzyjemny dreszcz, dłonie skostniały jeszcze bardziej.
Pogrążył się w stanie bezmyślnego otępienia. Nie miał nic innego do roboty, raz na jakiś czas sprawdzał tylko godzinę. Sześć po ósmej, siedem, osiem, dwanaście.
Wiatr wzmógł się, okolicę zasłonił baldachim śniegu. Gdzieś w oddali zapaliło się światło. Wydawało mu się, że widzi podwójne, jasne punkciki reflektorów, powiększające się, z sekundy na sekundę stające się coraz bardziej wyraźne, ale światło uparcie pozostawało na swoim miejscu. Bez ruchu.
Było piętnaście minut po czasie. Poddał się. Sprawdził raz jeszcze godzinę, włożył telefon do kieszeni kurtki i odwrócił się od czarnego asfaltu szosy.
Bijąca od przydrożnej stacji benzynowej łuna zapraszała do wejścia, stała z otwartymi ramionami, czekała aż zanurzy się w jej wnętrze. Stojąc na zewnątrz czuł, że jeszcze jest szansa by dostać się na spotkanie przed zapadnięciem nocy. Wejście do środka, oznaczało porzucenie tej nikłej nadziei. Jakby odgradzał się od zewnętrznego świata grubą ścianą.
Telefon zawibrował, wybudził się z chwilowego otępienia. Coraz silniejsze wycie wiatru przytłumiło chwytliwą melodyjkę dzwonka. 
Halo? Wszystko odcięte. 
Połączenie przerwane. Chyba urwał się zasięg. Nic tylko szum, jak wyjący wiatr. A może to był wiatr? Wiatr w telefonie. Bez słów. 
Nie zdąży, nie opowie co zrobił, nie wytłumaczy się. Wyrok zatwierdzony. Dobrze. 
Walcząc z wyjącą śnieżycą, minął zaparkowany samochód. 
Żółty szkielet Cadillaca z siedemdziesiątego dziewiątego, nie ruszył się ze swojego miejsca. Od niecałych dwóch godzin, stał bez ruchu na podjeździe stacji, jakby przyrósł do ziemi. Wyzionął ducha. Ostatnie parę metrów pokonał pchany tylko i wyłącznie siłą mięśni. Nie współpracował. Nie zapalił nawet na chwilę, by ulżyć swojemu właścicielowi. Widocznie wolał poprzedniego. 
Oszklone drzwi zaskrzypiały przeciągle, odezwał się przywiązany do nich dzwonek, który powitał nowego gościa smutnym, żałosnym pobrzękiwaniem. Jakby wiedział kto wchodzi. Do środka wdarł się przeraźliwy mróz i jęk wiatru. Dźwięk obudził sennego sprzedawcę. Młody chłopak leniwie wyjrzał znad ekranu smartfona, kiwnął głową. Zauważył, że ktoś wszedł, dziwił się tylko dlaczego nie wcześniej. Facet tkwił na mrozie od dwóch godzin, uporczywie i bez sensu patrząc na jezdnię. Dziwna sprawa. Ale nie jego problem. Wrócił do przerwanej gry, założył słuchawki i nie interesował się więcej. 
W tle, ledwo działający telewizor nadawał zapętlony komunikat. 
Nadchodzi zima stulecia… szum, cisza… prosimy nie wychodzić… prezenter poruszał niemo ustami, potem odzyskał głos… niebezpieczeństwo, możliwa odcięta łączność… obraz zafalował… przepraszamy za… telewizor ucichł, a młody prezenter zniknął razem ze swoją fatalną dykcją. Właściciel podstarzałego Cadillaca patrzył jeszcze przez parę sekund na ciemny, martwy ekran telewizora. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że podczas komunikatu bezwiednie powtarzał wraz z prezenterem jego treść. Skąd znał słowa? Nie wiedział. Musiał słyszeć je już wcześniej. Pewnie w radiu.
Zaczął krążyć pomiędzy półkami uginającymi się od wszelkiego towaru, po czym sięgnął po pierwszego z brzegu czekoladowego batona.
Wyjął zawilgotniały banknot, spytał o kawę. Nie było, podobno się skończyła. Trudno. Wziął piwo. Zostało mu trochę pieniędzy. Nie będą mu więcej potrzebne, dokupił więc drugą butelkę i zostawił chłopakowi szczodry napiwek. 
Usiadł przy plastikowym stoliku i zapatrzył się na szalejącą za oknem śnieżycę. Wiatr uderzał w okna, próbował wedrzeć się do starego Cadillaca. 
Było mu żal samochodu. Dostał go od przyjaciela w nagrodę za dobrze wykonaną robotę. Wypił łyk piwa, uśmiechając się na to wspomnienie. Jaka szkoda, że już nigdy się nie spotkają, nie usiądą przy barze i nie powspominają starych, lepszych czasów przy szklaneczce whiskey.  
Niczego innego nie było mu żal. 
A może istnieje jeszcze cień szansy? Zdziwił się, dlaczego w ogóle pomyślał, że może to wszystko stracić. Dlaczego? 
Dopił piwo, pustą butelkę rzucił do kosza. Usłyszał jak z brzękiem wpada do środka, tłucząc się na miliony kawałków. Sprzedawca też to usłyszał, podniósł na sekundę wzrok. Gdy zorientował się, że nic się nie dzieje ponownie przykleił się do wyświetlacza. 
Istotnie nic się nie działo. Mężczyzna zabrał się do otwierania drugiej butelki kluczykami od samochodu. Jakim cudem nic się nie dzieje? Czy teraz nie powinno… 
Nagle zgasło światło, szumy w telewizorze ucichły. Tylko twarz sprzedawcy wciąż oświetlona była trupim blaskiem wyświetlacza. Zaklął głośno, wyrwał z uszu słuchawki i włączył latarkę. Zaraz przyjdzie. 
Dobrze, wracaj szybko i bezpiecznie.
Mężczyzna pił spokojnie piwo. Wziął najtańsze. A szkoda. Ostatnie co będzie miał w ustach to marny smak, marnego rozwodnionego piwa. Bywało gorzej, prawda? 
Światło nie wracało, chłopak nie wracał, śnieżyca nie ustępowała, myśli kłębiące się w głowie nie ustawały. 
Czy gdyby pojechał wcześniej, gdyby nie skusił się na ostatnie, krótkie rozdanie zdążyłby przed burzą? Chyba nie.
A gdyby wczorajszego wieczoru nie strzelił pierwszy, zdążyłby? Też nie. Wtedy pewnie dawno by nie żył.
Ale czy w tej sytuacji to naprawdę takie złe? A jeśli to wina losu, a nie jego?
A gdyby, a gdyby, a gdyby…
Wstał, od rozmyślań rozbolała go głowa. Musiał coś zrobić, by nie oszaleć. Gdzie iść? Po chłopaka? Chyba tak.
Nie miał latarki, przez co niewiele widział. Szedł powoli, uważając by nie wpaść na regał, bądź cokolwiek innego. Z wyciągniętymi rękami mozolnie posuwał się naprzód, aż w końcu trafił na ścianę z haczykami. Pomacał chwilę, jego palce trafiły na coś kształtem przypominające latarkę. Mocował się chwilę z jej włączeniem. Działała. Szeroki promień oświetlił pomieszczenie.
Prawo, lewo, pomiędzy regałami, prosto do pomieszczenia gospodarczego. Nacisnął klamkę i z całej siły naparł na drzwi. Ani drgnęły.
Zbadał gładką powierzchnię.
Potrzebny był kod. Jaki był kod? Jeden, dwa, osiem? Nie.
Zdecydowanie jeden, sześć, trzy. Drzwi w jednej chwili ustąpiły. Nie skrzypiały, były dobrze naoliwione. Ktoś się postarał. Co więc skrzypiało?
Coś za nim. Dzwonek nie zadzwonił, a jednak musiały to być drzwi którymi sam przed godziną wszedł do środka.
Zapamiętał to. 
W kieszeni wymacał dobrze znany mu kształt. Musiał się upewnić. Musiał, nie mógł ryzykować.
Jedną rękę wciąż trzymał w kieszeni, drugą, kurczowo trzymając latarkę omiótł pomieszczenie jej światłem. Pusto. Leżało tylko parę starych mopów, czerwone wiadro, odkurzacz i stosy papierów. Zaczął zastanawiać się po co w ogóle tu przyszedł. Chyba jedynie po to, by mieć kolejnego niewinnego człowieka na sumieniu. Wycofał się szybko, bezgłośnie.
Ktokolwiek wszedł parę minut wcześniej nie mógł go usłyszeć. 
Wystrzał, huk, rozbłysk. Cisza. Zawodzenie wiatru. Dźwięk upadającego ciała.
Krew buzująca w skroniach wydała się mu dużo głośniejsza.
Który to już? Dlaczego zawsze strzelano do niewłaściwych osób? 
Zrobił krok. Pierwszy, drugi. Nasłuchiwał. Wysłali do niego profesjonalistę. Nie mogli poczekać? 
Zacisnął palce na spuście, wyciągnął pistolet z kieszeni. Znajomy kształt idealnie układał się w jego dłoniach, jakby był zrobiony specjalnie dla niego. 
Trzeci, czwarty, nadepnął na coś miękkiego, usłyszał cichy trzask. On też usłyszał. 
Błyskawicznie schował się za ladą, kolejny rozbłysk, huk. Mam cię. Wychylił się, strzelił, wiedział gdzie. Nie trafił. Bolały go uszy. I bark.
Lepka krew spływała mu po ramieniu.
Kap, kap.
Nie kap tak głośno, bo usłyszy.
W kucki przesunął się do końca lady, wychylił się zza rogu, mrużąc oczy. Oprócz czarnych konturów leżącego ciała, nie widział nic. 
Patrzyły się na niego. Ślepe, szklane oczy, przewiercały go na wskroś, zaglądały do duszy, odkrywały najmroczniejsze sekrety. 
Pytały.
Czy to ty? To ty mnie zabiłeś? Przez ciebie nie żyję? 
A on odpowiadał, potakiwał i przepraszał. 
A przede wszystkim czekał. 
Nie bój się, zaraz do ciebie dołączę, prawda? Prawda? 
Często zdarzało mu się kłamać.  
Kłamał gdy zabił pierwszego człowieka. Nic się nie stało, mówił. Tak musiało być. 
Gdy stracił rodzinę, kłamał. To nie moja wina, mówił. Tak musiało być. 
Zaraz umrę... zaraz umrę. Czy to kolejne kłamstwo? 
W końcu wyłapał dźwięk cichych kroków. Były zbyt blisko, by ich nie usłyszeć. A więc słyszał je wyraźnie. Głośno. Ciężkie buciory stukały o granitową posadzkę. Czuł, że od echa kroków zaraz pęknie mu głowa. Łupały o podłogę, a hałas odbijał się od poprzewracanych półek, rozbitego szkła, puszek, kartonów… od zimnego ciała, od niego samego.
Żył jeszcze?
Chłód lufy na skroni otrzeźwił jego umysł. 
Odbił się od podłogi, rzucił się na mężczyznę. Kula rozorała mu ucho, popędziła dalej, zniknęła. Obaj upadli na podłogę, pistolet zniknął w ciemnościach, stracił swój kształt. 
A więc to ty. 
Spojrzenia skrzyżowały się na moment.
Dlaczego tak późno? Zatrzymała cię szklaneczka whiskey? Dobra była, nie? Też ją lubiłem. Ciebie też. 
Pistolet wcale nie zniknął. Wyrósł nagle, duży, rzeczywisty, wyskoczył jak diabeł z pudełka. Nie spieszył się. Poczekał, pomyślał i dopiero strzelił. 
Czas się zatrzymał. Świadomość gdzieś odpłynęła, oddaliła się wraz z ostatnimi podrygami burzy. 
Tym razem nie kłamał. Umarł. Na dobre. 
Nie żyje? 
Czy ta jedna kulka na zawsze wymazała wszystkie jego grzechy? Czy dzięki niej będzie mógł zapomnieć? O wszystkim? O wszystkich? O sobie? 
Czas ruszył. Nie tak wyobrażał sobie piekło. W piekle nie było asfaltu. Nie było żółtego Cadillaca, światła, domu, stacji. 
Wyjął telefon. Bał się spojrzeć.
Pięć po ósmej.
Czekał na samochód.
Piekło było gorsze niż myślał. 

20:05Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz