Luty (prolog)

10 0 0
                                    


Leżałam w łóżku nago, zamarzałam, ale zwinięta na brudnej podłodze kołdra była poza zasięgiem moich możliwości. Minuty zamieniały się w godziny, a ja wciąż czekałam, narastający we mnie szloch wypełniał mi całe płuca, brakowało mi tchu. W pokoju powietrze było aż ciężkie od dymu papierosowego, bólu i żalu. Butelki po winie ustawione w równe rzędy na parapecie były jedynym przejawem porządku w chaosie panującym dookoła. Co jakiś czas zapadałam w krótkie drzemki, ale budziłam się z poczuciem coraz większej beznadziei. „Już czas, już powinna przyjść" - krzyk w mojej głowie narastał, a ja za każdym razem próbowałam utopić go w winie. Bezskutecznie.

Z każdym dniem czułam, że jesteś mi coraz bliższa, droższa. Byłaś jedyną, która znosiła lepką podłogę i pożółkłe szyby. Mogłabym przysiąc, że gdy budziłam się, w cuchnącej pościeli wymoszczone było miejsce, tak, jakby ktoś siedział i patrzył jak śpię. Coraz mniej marzyłam, więcej piłam i paliłam, ale już bardziej z przyzwyczajenia. Nie łudziłam się, że zabiję ten ból. W mojej klatce piersiowej zamiast serca ziała czarna dziura. Byłam nienasycona, pragnęłam wszystkiego. A najbardziej powrotu do przeszłości, dawnych marzeń, naiwności, poczucia że czeka mnie jeszcze coś dobrego. Ale zamiast tego miałam pudełka po tabletkach, butelki po winie i walające się wszędzie korki (chyba tyko kot się cieszył).

Mimo wszystkich tych starań ciebie nie było. Obserwowałaś mnie, ale nie chciałaś się ujawnić, nie chciałaś podać mi dłoni i uwolnić od tego, co doczesne. Patrzyłaś jak chudnę i słabnę, jak zamieniam się we wrak człowieka. Może taki z ciebie typ? Może kpisz z tych, którzy pragną żyć i zabierasz ich lata za wcześnie, może kpisz też z tych, którzy leżą i czekają aż przyjdziesz? Łaskawa jedynie dla odważnych, dla tych, którzy mają odwagę wejść na najwyższy z dachów i pofrunąć bez skrzydeł? Dla tych, którzy z precyzją chirurga otwierają swoje żyły i tętnice w ciepłej wodzie? Ja nie mam odwagi. Dlatego zabijam się na raty, wytrwale, dzień po dniu, popijając każdą tabletkę, otwierając każdą kolejną butelkę. A ty patrzysz i pewnie śmiejesz się pod nosem. Ty – niezwyciężona potęga, ja – pijana, z brzuchem pełnym tabletek i sercem rozdzieranym z każdym tchem.

Tak mijały mi tygodnie, a może to były już miesiące? Nie odsłaniałam okien, światło doprowadzało mnie do łez, przypominając mi o wszystkich zmarnowanych szansach, o tym kim mogłam być a nie jestem. Ta świadomość sprawiała mi wręcz fizyczny ból, powodowała zryw chęci zabicia tego co najbardziej moje we mnie. Już nawet butelki na parapecie nie stały równo, wszędzie panował chaos, ja cała byłam chaosem. Telefon dzwonił coraz rzadziej, nikt nie miał już siły na mój wisielczy humor i monosylabiczne odpowiedzi. Odpływałam, dryfowałam po oceanach niebytu i depresji. 

Historia bez tytułu i celuWhere stories live. Discover now