Wszystko albo nic. W moim przypadku zazwyczaj to drugie.

2.3K 142 48
                                    

Dostałam minutę wyprzedzenia, zanim Ackerman zacznie mnie gonić. Nie myśląc wiele, zaczęłam gnać przed siebie, pilnując, by poruszać się szybko, ale nie zużywać za dużo gazu. To mogłoby okazać się zgubne, gdybym zmarnowała cały zapas przed upływem czasu. Wtedy już na zawsze żegnaj spokojna samotnio w dniu mych parszywych urodzin. A tak, zapewne powinnam wyjaśnić całą sprawę z tym pseudo-świętem, prawda? Cóż... Jako małe dziecko naprawdę lubiłam ten dzień. Mogłam godzinami siedzieć pod ulubionym drzewem i czytać. Nie miałam wtedy żadnych obowiązków w domu, stając się tym samym jednodniową księżniczką na zamku. Raz nawet dostałam dla siebie całą tabliczkę czekolady, która wówczas kosztowała więcej, niż umeblowanie sporawego domu. Można zapytać: co się zatem stało, że tak bardzo jestem teraz w stanie się wykłócać o jeden durny prezent? Dorosłość się stała. Z biegiem lat zaczęłam widzieć to, co dzieje się dookoła. Wyszłam poza czubek własnego nosa, który nie pozwalał mi dostrzec, jak bardzo moje kaprysy narażały rodzinę na bezsensowne wydatki oraz ciężką pracę. Zaczęłam czuć się winna. Z czasem denerwowało mnie już nie tylko to ile pieniędzy i harówki szło na moje rzeczy, lecz także ile kosztowało moje jedzenie, ubrania, podręczniki... Zaczęłam czuć się... Niepotrzebna. Zbędna. Dodatkowy bagaż. I nic więcej... Chyba właśnie to zmotywowało mnie do wstąpienia do wojska najbardziej...

Ale dosyć tych wspominek. To na inny rozdział.

Minuta to było cholernie mało czasu, więc musiałam się streszczać. Pierwszą rzeczą do zrobienia było znalezienie dobrej kryjówki przed kapralem. Najlepiej, gdyby w razie zagrożenia dało się z niej też łatwo ewakuować. Jeśli mnie spostrzeże, zawsze pozostanie mi wtedy ucieczka, której jednak wolałabym uniknąć. Nieraz widziałam już jak szybki i zwinny potrafi być Levi. Mogę sobie próbować, ale marne są szanse, iż przed nim zwieję. Odliczałam sobie po kolei sekundy, jednocześnie rozglądając się za jakimś schronieniem. Chciał mieć grę w chowanego, to pogramy w chowanego. Doliczywszy do trzydziestu ośmiu, wreszcie spostrzegłam coś, co nadawało się aż nazbyt idealnie. Uszczypnęłam się, by sprawdzić, czy to aby nie jest sen. W środku lasu znajdował się średniej wielkości wodospad.

Zleciałam na dół i zaczęłam analizować moją potencjalną kryjówkę. Za ścianą wody znajdowała się głęboka, ale niezbyt wielka jaskinia. Była na tyle ciemna, że ciężko było ją w ogóle dostrzec, jeśli nie było się w naprawdę bliskiej odległości. Prędko wskoczyłam do niej, trochę przy tym przesiąkając wodą, lecz postanowiłam mieć na to wylane. Trochę świeżej wody mnie nie zabije, a stawka w grze jest dla mnie ogromna. Kucnęłam w najdalszym kącie jaskini, trzymając w rękach moje ostrza. Wreszcie doliczyłam do sześćdziesięciu. Wystartował. Jeszcze tylko pół godziny i wygram ten chrzaniony zakład.

Kiedy minęła już połowa wyznaczonego czasu, a po kapralu nie było ani widu, ani słychu, poczułam się dosyć pewnie. Zaczęłam już w głowie wymyślać wszystkie przechwałki i uszczypliwości, jakimi będę go raczyć za piętnaście minut. O tak, nie podniesie się z tej porażki. Niestety, moje rozmarzania zostały przerwane przez dźwięk sprzętu do manewru tuż nade mną. Zachłysnęłam się powietrzem i nim zdążyłam mrugnąć, sylwetka kaprala pojawiła się po drugiej stronie wodospadu. Miałam ochotę pisnąć z zaskoczenia, ale zdołałam na czas zakryć sobie usta ręką. Oboje trzymaliśmy w dłoniach ostrza, przygotowani na każdy ruch przeciwnika. Brunet stał na półce skalnej, która znajdowała się całkiem naprzeciw jaskini, więc tak naprawdę dzieliła nas tylko masa spływającej z impetem wody. Rozglądał się dookoła, wąchając okolicę niczym zwierze na polowaniu. Szlag, mógł pewnie wyczuć moje perfumy. Z każdym pociągnięciem nosem, zaczął odwracać się w moją stronę. Miałam ochotę spanikować i zacząć uciekać, lecz wtedy miałabym jeszcze bardziej przechlapane. Gdybym teraz wyskoczyła zza wodospadu i zwiała w stronę drzew, pewnie zatrzymałby mnie już po przekroczeniu linii wody.

- Gdzie jesteś, Arquette? Nie uciekniesz przed swoim przełożonym... - wycedził przez zęby przekomarzającym tonem. Kiedy odpowiedziała mu tylko cisza, wzruszył ramionami i zaczął odchodzić w stronę brzegu, aby szukać mnie dalej w głębi lasu. Z ulgą oparłam się o ścianę jamy, mając nadzieję, że teraz będę już miała spokój. Nigdy nie chwal dnia przed zachodem słońca.

Nagle kapral zatrzymał swe kroki w jednym miejscu, stając jak wryty. Obserwowałam go uważnie przez maleńką szparę między końcem wodnej ściany a skałą klifu, z którego ona spadała. Ackerman był już na końcu skalnej półki, gdyby tylko zrobił jeszcze krok... On zamiast tego schylił się, podnosząc coś z ziemi. Podczas gdy on analizował znalezisko, ja usilnie starałam się dostrzec, co takiego to było. Dopiero gdy położył ów obiekt na dłoni, ujrzałam w nim swoją zgubę. Włos. Fioletowy włos. Ja mam fioletowe włosy.

Głowa ciemnowłosego obróciła się w moją stronę, patrząc mi prosto w oczy. Zadziało się to tak prędko, że poczułam się jak w jakieś makabrycznej powieści, ścigana przez paranormalną postać nie z tego świata. Przerażona na tyle, że prawie zlałam się w gacie, zaczęłam wiać w odwrotną stronę, nie dbając już o poziom gazu. Byleby uciec. Zaciskałam mocno szczękę, prąc do przodu w ostrej panice. Ukradkiem zerknęłam za siebie, by ujrzeć... No właśnie, nic. Nikogo. Żywej duszy. Zatrzymałam się więc na pobliskiej gałęzi.

- Gdzie on zniknął? - mruknęłam sama do siebie, patrząc na drogę, którą właśnie przebyłam. Niemożliwe, żeby mnie tu nie znalazł. Chyba, że... O nie...

- Bu. - beznamiętny głos Leviego rozległ się tuż przy moim uchu, wywołując u mnie dreszcz przerażenia oraz skok adrenaliny. Czym prędzej odpaliłam sprzęt, gnając przed siebie, jakby zależało od tego moje życie. Bo zależało. Obejrzałam się na chwilę. Tym razem mnie gonił, na dodatek tak szybko, że niemal czułam oddech mojej przegranej na karku. Postanowiłam skręcić ostro w prawo, co choć trochę go zmieszało i spowolniło jego ruchy. Uff. Zeszłam w niższe partie drzew, żeby potem móc się wybić bardziej w górę. Wykonawszy mój plan, udało mi się go zostawić jeszcze trochę w tyle. Aby spotęgować efekt, skręciłam teraz ostro w lewo. Nie przewidziałam tylko, że zacznie gonić mnie wtedy po skosie. Cholera jasna, wszystko na nic! Jeszcze tylko osiem minut. Muszę to jakoś przetrwać.

Po raz kolejny spojrzałam w jego stronę. Minę miał poważną, ale doskonale wiedziałam, jak wielką satysfakcję sprawiała mu ta chora gra. Przeszłam w górne partie drzew. Minęły kolejne trzy minuty zabawy w kotka i myszkę, gdy brunet nagle zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. Puf i nie ma! Szlag mnie trafił. Znowu coś kombinował. Postanowiłam zaryzykować zatrzymanie się na drzewie. Już miałam stanąć na gałęzi, gdy... Poślizgnęłam się na niej i zaczęłam spadać. Arquette, ty wieczna ofermo! Obijałam się boleśnie o gałęzie, zaliczając każdy możliwy kawałek drewna po drodze na ziemię. Byłam już gotowa na spotkanie z twardą glebą, ale wtem, kto by się spodziewał? Wylądowałam prosto w silnych, heroicznych ramionach Ackermana. W tym momencie nie wiedziałam już, czy powinnam być wdzięczna, za ocalenie życia, czy wściekła, że przegrałam zakład. Ciekawe, czy da się robić oba na raz? Spojrzałam prosto w jego stalowe tęczówki, widząc w nich zadowolony błysk.

- Złapałem Cię, kochanie.

Don't you dare die ~ Levi Ackerman x OCWhere stories live. Discover now