Niedziela

101 16 15
                                    


Wszystko zaczęło się od tego nieszczęsnego graffiti.

Czerwone, koślawe litery pyszniły się na szarej ścianie czteropiętrowego bloku przy ulicy Długiej. Ulica była długa jedynie z nazwy, bo mieściło się na niej ledwie kilka bloków, bar Niedźwiadek, sklep wędkarsko-zoologiczny i jedna podejrzana budka z czerwonym szyldem, do której dzieciakom nigdy nie wolno było wchodzić. Wszyscy mieli dziwne teorie, co też tam może się mieścić, lecz odkąd grubawa sprzedawczyni pogoniła kiedyś szczotką chłopaków, którzy odważyli się zaglądać przez szybę, skończyło się tylko na mrożących krew w żyłach legendach. Wziąwszy jednak pod uwagę fakt, że ulica Długa była w istocie krótka jak życie muszki owocówki, prawdopodobieństwo, że którykolwiek z mieszkańców nie zauważy napisu „KOCHAM CIĘ KASIA MARECZEK", było bliskie zeru.

Dla rzeczonego Mareczka (nienawidził, gdy ktokolwiek tak się do niego zwracał, odkąd wszystkie ciotki wyczochrały mu czuprynę w dniu pierwszej komunii właśnie z tym imieniem na ustach) to graffiti było spełnieniem wszystkich koszmarów. Nie tylko z powodu rażącego braku interpunkcji, bo ten problem Marek zepchnął na samo dno świadomości, lecz właśnie dlatego, że wspomniana Kasia (na Długiej mieszkała o dziwo tylko jedna, za to Karolinek i Agatek nie brakowało) była w istocie obiektem jego westchnień.

Na widok czerwonego napisu prawie spadł z roweru. Zatrzymał się z piskiem opon, a jego usta ułożyły się w idealne „O" niemego przerażenia. Mareczków było aż trzech, lecz wiedział, że ledwie dozorca wyciągnie ich wszystkich z podwórka za uszy, jego policzki zapłoną tak głęboką czerwienią, że nie pozostanie mu nic innego, jak się przyznać. Był to pewnie kolejny okrutny żart chłopaków z VII c, którzy upatrzyli sobie chuderlawego, bladego okularnika jako obiekt żartów i dystrybutor kanapeczek z szynką i serkiem. Nie było bowiem tajemnicą, że mama Mareczka robiła najlepsze drugie śniadania, podczas gdy starsi o rok dręczyciele musieli zadowalać czy ohydnym salcesonem, pasztetem lub w ogóle brakiem jakichkolwiek przekąsek.

Mareczek nie sądził jednak nigdy, że te udręki zajdą tak daleko. Nie był jedynym, który wodził za Kasią tęsknymi oczyma i z pewnością każdy zauważył rumieniec, jakim się oblewał, gdy Kasia chciała pożyczyć od niego zeszyt. Gdy kiedyś przypadkowo omiotła go swoim złocistym warkoczem, zaparowały mu okulary w cienkich, drucianych oprawkach. Zdawał sobie sprawę, że o jego nieudolnie skrywanym uczuciu wie cała podstawówka, łącznie z obiektem westchnień, lecz nigdy nie próbował stawać w konkury ze śmiałkami, którzy ciągnęli Kasię za warkocz, oferowali nosić za nią plecak lub ukradkiem wkładali do plecaka kwiatki zerwane w szkolnym ogródku.

Mareczek wiedział, że to będzie niespełniona miłość, Kasia ukończy szkołę i nawet jeśli trafią do tego samego liceum, ich drogi rozejdą się bezpowrotnie tuż po maturze. Mareczek planował zostać dentystą, ale Kasia miała tak idealny, biały uśmiech, że wątpił, by kiedykolwiek odwiedziła go w jego przyszłym gabinecie. Plan B zakładał, że zostanie prawnikiem, ale i tu najpewniej czekało go rozczarowanie – jego miłość nie wyglądała bowiem na taką, która mogłaby popaść w kłopoty z prawem, a nawet zostawszy prawnikiem od rozwodów, nie mógłby jej pomóc. Nikt o zdrowych zmysłach nie wypuściłby przecież takiego skarbu!

Gdy pierwszy szok opuścił wreszcie Mareczka, chłopak zaczął co tchu pedałować przed siebie, ani razu nie patrząc nawet przez moment na swój komunijny zegarek z Myszką Miki. Próbował wymyślić jakieś sprytne wyjście z sytuacji, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Miał trochę oszczędności, jednak nie na tyle, by kupić farbę i zamalować napis. Z drugiej strony wątpił, czy gdziekolwiek dostałby w ogóle farbę w kolorze przyczadzonej dymem z kominów szarości. Nie dałby rady pomalować ściany niezauważony. Gdyby tylko spróbował wskazać prawdziwych winowajców, jego życie skończyłoby się niewątpliwie w bardziej dosłowny i bolesny sposób. Postanowił więc zrobić coś, czego nikt na ulicy Długiej z pewnością się nie spodziewał: wsiadł na rower i z podniesioną głową popedałował z powrotem, by z dumą przyznać, że owszem, to jego ręka zbezcześciła szarą ścianę.

Niedziela [ONE SHOT]Tempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang