5. Grupa Krwi

58 0 0
                                    

Na angielski szedłem w oszołomieniu i nawet nie zauważyłem, że lekcja się już zaczęła.
– Dziękujemy za zaszczycenie nas swoją obecnością, panie Swan – poirytowany głos pani Mason sprowadził mnie na ziemię.
Na mojej twarzy zakwitły czerwone plamy i pospiesznie zająłem miejsce.
Dopiero gdy zabrzęczał dzwonek, zdałem sobie sprawę, że McKayla postanowiła nie siadać dziś koło mnie, i przypomniałem sobie, że przecież uraziłem jej uczucia. Na szczęście po lekcji czekała na mnie przy drzwiach z Ericą, co znaczyło, że mi w końcu wybaczy. Gdy tak szliśmy chodnikiem, stopniowo odzyskiwała typowy dla siebie entuzjazm, zwłaszcza że cieszyła ją prognoza pogody na nadchodzący weekend. Zapowiadane krótkotrwałe rozpogodzenie mogło wreszcie umożliwić planowany od dawna wypad nad morze. Starałem się okazywać zainteresowanie, żeby wynagrodzić jej wczorajsze rozgoryczenie, ale nie udało mi się ich nabrać. Deszcz, nie deszcz, będziemy mieli szczęście, jeśli temperatura zbliży się do dziesięciu stopni, a to nie jest dla mnie idealny dzień na plażowanie.
Całe przedpołudnie zatarło się w jedną plamę. Trudno mi było uwierzyć, że Edythe rzeczywiście powiedziała mi to wszystko i że patrzyła na mnie w taki sposób, gdy to mówiła. Ta dziewczyna całkiem burzyła moje poczucie rzeczywistości. Najpierw sądziłem, że zatrzymała samochód gołymi rękoma, a teraz jeszcze to. Co więcej, to pierwsze wydawało mi się nawet bardziej prawdopodobne niż to, że cokolwiek we mnie mogło ją pociągać.
A jednak zgodziłem się bez wahania i nawet nie przejmowałem się specjalnie tym, gdzie tkwi haczyk.
W tej chwili uważałem, że to sprawiedliwy interes – jej śmiech później za to spojrzenie teraz.
Byłem podekscytowany i zdenerwowany, kiedy wchodziłem do stołówki w porze obiadu.
Czy zignoruje mnie tak jak zwykle? Czy w jakikolwiek sposób pokaże po sobie, że ta nasza dzisiejsza rozmowa rzeczywiście się odbyła? Tylko ułamek mojego umysłu słuchał tego, co mówi Jeremi. McKayla zaprosiła go na bal i zamierzali iść większą grupą – Allen z Ericą oraz Logan z Taylor. Musiałem potakiwać we właściwych miejscach, bo nawet nie zauważył, jak mało uwagi mu poświęcam.
Gdy tylko znalazłem się w stołówce, spojrzałem w stronę stołu tajemniczego rodzeństwa i spotkało mnie ogromne rozczarowanie. Edythe z nimi nie było. Czy zamierzała znikać za każdym razem, gdy wydarzy się coś ważnego?
Straciłem zupełnie apetyt. Wziąłem tylko butelkę lemoniady, żeby mieć coś w rękach, i ustawiłem się mechanicznie w kolejce za Jeremim. Jaka szkoda, że nie należałem do osób, które idą sobie do domu, nie przejmując się nieusprawiedliwionymi nieobecnościami, karami i zawiedzionymi rodzicami.
– Edythe Cullen znowu się na ciebie gapi – powiedział Jeremi. Gdy tylko dotarło do mnie jej imię, od razu zacząłem go uważnie słuchać. – Ciekawe, czemu usiadła dziś sama.
Wyprostowałem się jak struna i szybko odszukałem ją wzrokiem. Siedziała przy pustym stoliku po przeciwległej stronie stołówki. Gdy zauważyła, że na nią patrzę, na jej policzkach pojawiły się dołeczki. Uniosła dłoń i kiwnęła palcem wskazującym, żebym do niej dołączył.
Przez chwilę wpatrywałem się w nią z niedowierzaniem. Widząc to, puściła do mnie oko.
– Czy ona ma c i e b i e na myśli? – Jeremi był tak szczerze zdumiony, że powinienem się na niego obrazić.
– Może potrzebuje pomocy przy zadaniu domowym z biologii – mruknąłem. – Lepiej pójdę sprawdzić, o co jej chodzi.
Odchodząc, czułem na sobie jego wzrok. Wyczuwałem też, że na szyi zaczynają wychodzić mi brzydkie czerwone plamy, więc próbowałem uspokoić nerwy.
Stanąłem za krzesłem naprzeciwko Edythe, nie wiedząc, jak się zachować.
– Może usiadłbyś dzisiaj ze mną? – zaproponowała z uśmiechem.
Odruchowo spełniłem jej prośbę, przyglądając się jej nieco podejrzliwie. Nadal się uśmiechała. Na tym właśnie polega koniec żartu? Nie przestawała się uśmiechać, a ja stwierdziłem, że nadal się tym nie przejmuję. Wszystko, bylebym tylko mógł znajdować się blisko niej.
Wpatrywała się we mnie uśmiechnięta. Wydawało mi się, że czeka, aż coś powiem.
– Nie do tego mnie przyzwyczaiłaś – udało mi się w końcu wydusić.
– No cóż... – przerwała. Wiedziałem, że to nie koniec, więc czekałem cierpliwie. Resztę powiedziała bardzo szybko, tak pospiesznie, że dopiero po chwili rozszyfrowałem słowa. – Doszłam do wniosku, że skoro i tak skończę w piekle, równie dobrze mogę po drodze zaszaleć.
Milczałem, czekając, aż mi to wyjaśni. Z każdą kolejną sekundą milczenie stawało się coraz bardziej kłopotliwe.
– Słuchaj, nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi – oświadczyłem w końcu.
– Na to właśnie liczyłam – odparła, a potem spojrzała na coś za moimi plecami. – Myślę, że twoi znajomi mają mi za złe, że im ciebie podkradłam.
Nagle poczułem na plecach ich przenikliwe spojrzenia. Po raz pierwszy zupełnie mnie nie obeszły.
– Jakoś to przeżyją.
– Mogę cię już im nie oddać – zaśmiała się.
Przełknąłem ślinę odrobinę za głośno, co ją rozbawiło.
– Boisz się?
– Skąd. – Głos mi zadrżał. – Jestem raczej zaskoczony. Skąd ta zmiana? – Pokazałem gestem na nią i pustą część stołu.
– Już ci mówiłam – mam dość trzymania się z dala od ciebie. Więc daję sobie z tym spokój. – Nadal się uśmiechała, ale oczy miała poważne.
– Spokój? – powtórzyłem.
– Nie chcę dłużej być grzeczną dziewczynką. Od teraz będę robiła to, na co mam ochotę, i niech się dzieje, co chce. – Gdy to mówiła, uśmiech stopniowo znikał z jej twarzy, a głos nabierał twardszych brzmień.
– Znów nic nie rozumiem – powiedziałem, co uznała za bardzo zabawne.
– Przy tobie zawsze się niepotrzebnie rozgaduję. Mam z tym problem. Jeden z wielu zresztą.
– Nie martw się. I tak nigdy nie wiem, o co ci chodzi.
– Jak już wspominałam, na to właśnie liczę.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie, ale tym razem w milczeniu nie było nic kłopotliwego. Było raczej... elektryzujące. Poczułem falę gorąca na twarzy.
– Czyli... – Odwróciłem się, żeby złapać oddech. – Mówiąc po ludzku, zostajemy przyjaciółmi?
– Przyjaciółmi... – powtórzyła cicho. Miałem wrażenie, że to nie jest jej ulubione słowo.
– Albo i nie – szepnąłem.
– Sądzę, że możemy spróbować. Ale uprzedzam cię, że przyjaźń ze mną to nic dobrego. – Uśmiechała się spięta, ostrzeżenie wydawało się bardzo szczere.
– Często to powtarzasz. – Zabawne, jak mi się przewracało w żołądku. Czy to jednak z głodu? A może mój własny żołądek się ze mnie śmiał? Czy też dlatego, że nagle prawie jej uwierzyłem? Widziałem, że ona święcie wierzy w to, co powiedziała.
– Bo mnie nie słuchasz. Nadal czekam, aż potraktujesz mnie poważnie. Jeśli jesteś bystry, sam zaczniesz mnie unikać.
Musiałem się uśmiechnąć na te słowa, a w odpowiedzi i ona uśmiechnęła się szeroko.
– No tak, już wcześniej doszliśmy do wniosku, że jestem kretynem. Albo absurdalnym gościem, co wolisz.
– Przeprosiłam cię przecież – przynajmniej za to ostatnie określenie. Wybaczysz mi to pierwsze?
Mówiłam bez namysłu.
– Jasne. Nie musisz mnie przepraszać.
Westchnęła.
– Nie?
Nie wiedziałem, co powiedzieć, i tak brzmiało to jak pytanie retoryczne. Zacząłem przyglądać się swoim dłoniom splecionym wokół butelki z lemoniadą, niepewny, co mam zrobić. Dziwnie było siedzieć z nią ot tak, jak normalni ludzie. Podejrzewałem jednak, że tylko jedno z nas jest normalne.
– O czym myślisz? – zapytała.
Spojrzałem w jej złociste oczy, pełne zaintrygowania i – jak przy pierwszym spotkaniu – frustracji. I znów moje myśli uciekły jakimkolwiek sitom.
– Zastanawiam się, kim naprawdę jesteś.
Jej uśmiech zbladł odrobinę, zacisnęła zęby, ale udawała, że nic się nie stało.
– I jak ci idzie? – zapytała takim tonem, jakby w rzeczywistości nie za bardzo ją to interesowało.
Miałem rozpaloną szyję i – jak zakładałem – pokrytą nieatrakcyjnymi plamami. W ciągu ostatniego miesiąca rozmyślań przychodziły mi do głowy jedynie całkowicie bezsensowne rozwiązania. Na poziomie Clarka Kenta i Petera Parkera[7].
Przechyliła głowę na bok i wpatrywała się w moje oczy, jak gdyby chciała zajrzeć przez nie do mojego umysłu. Uśmiechnęła się – tym razem był to uśmiech kuszący, taki, któremu trudno się oprzeć.
– Powiesz mi?
A jednak musiałem się oprzeć. I tak już miała mnie za kretyna. Pokręciłem więc głową.
– Spaliłbym się ze wstydu.
– To t a k i e frustrujące – pożaliła się.
– Nie rozumiem, co w tym takiego frustrującego – zaoponowałem. – To, że... że ktoś nie chce ci się zwierzyć, a jednocześnie co rusz czyni jakieś enigmatyczne uwagi, nad których zrozumieniem człowiek biedzi się po nocy, bo z nerwów nie może zasnąć? Gdzie tu, u licha, powód do frustracji?
Skrzywiła się i wydęła wargi, rozpraszając mnie zupełnie.
– Albo jeszcze lepiej – ciągnąłem. – Taka osoba może nie tylko mówić, lecz także robić różne dziwne rzeczy. Jednego dnia, dajmy na to, ratuje ci życie, przecząc prawom fizyki, a nazajutrz traktuje cię jak pariasa, bez jednego słowa wyjaśnienia, choć obiecała, że wszystko wytłumaczy. O takiej frustracji mówiłaś?
– Jeszcze ci nie przeszło? – Skrzywiła się.
– Nie do końca.
– Mam cię jeszcze raz przeprosić?
– Lepsze byłyby wyjaśnienia.
Wydęła wargi, a potem spojrzała za mnie i zaśmiała się.
– Co jest?
– Twoja dziewczyna zdaje się sądzić, że jestem wobec ciebie chamska. Zastanawia się, czy tu nie podejść i nas nie rozdzielić.
– Nie mam dziewczyny, a ty próbujesz zmienić temat.
Zignorowała drugą część mojego zdania.
– Może ty tak o niej nie myślisz, ale ona uważa cię za swojego chłopaka.
– To nieprawda.
– Nie mylę się. Mówiłam ci, większość ludzi łatwo rozszyfrować.
– Poza mną, rzecz jasna.
– Tak, poza tobą. – Wbiła we mnie przeszywający wzrok. – Ciekawe, dlaczego tak jest.
Musiałem się odwrócić. Skupiłem się na odkręcaniu butelki, a potem pociągnąłem łyk, patrząc na blat stołu niewidzącymi oczami.
– Nie jesteś głodny?
Z ulgą zauważyłem, że już nie patrzy na mnie tak przenikliwie.
– Nie. – Nie miałem ochoty tłumaczyć, że mój żołądek był zbyt rozedrgany, abym mógł cokolwiek przełknąć.
– A ty? – Poza moją butelką na stole nic nie stało.
– Nie, nie jestem głodna – powiedziała takim tonem, jakbym ją rozbawił. Po raz kolejny nie wiedziałem, o co jej chodzi.
– Zrobisz coś dla mnie? – zapytałem szybko, żeby się nie rozmyślić.
– To zależy co. – Spoważniała.
– Nic wielkiego – zapewniłem.
Czekała, nadal ostrożna, ale wyraźnie zaintrygowana.
– Czy nie mogłabyś... uprzedzić jakoś, kiedy następnym razem postanowisz mnie ignorować dla mojego własnego dobra? Chcę być przygotowany. – Wpatrywałem się przy tym uparcie w butelkę, przesuwając palec po otworze szyjki.
– Rzeczywiście, tak będzie bardziej fair. – Gdy na nią zerknąłem, tłumiła wybuch śmiechu.
– Dzięki.
– Czy dostanę coś w zamian?
– Jasne. – Teraz ja byłem zafrapowany. Czegóż mogła ode mnie chcieć?
– Zdradź mi choć jedną ze swoich hipotez.
O nie.
– Poproszę o inny zestaw pytań.
– Obiecałeś – przypomniała mi.
– Sama nie dotrzymujesz obietnic – odgryzłem się.
– Jedna mała hipoteza. Nie będę się śmiała.
– Będziesz, będziesz. – Byłem tego pewien.
Spuściła na moment oczy, a potem rzuciła mi niby to błagalne spojrzenie zza wachlarza czarnych rzęs, pod którymi płonęły złociste oczy.
– Proszę – szepnęła, pochylając się nad stołem.
Moje ciało samo przysunęło się w jej stronę, jakby była magnesem, a ja zwykłym spinaczem. Moja twarz znalazła się może ze dwadzieścia centymetrów od niej i poczułem w głowie pustkę.
Potrząsnąłem głową, żeby rozjaśnić myśli, i z trudem się od niej odsunąłem.
– Eee... Co?
– Tylko jedna hipoteza – wymruczała. – Proszę.
– Czy ja wiem, ugryzł cię radioaktywny pająk? – Może była hipnotyzerką? Albo to mną dawało się tak rozpaczliwie łatwo manipulować.
Przewróciła oczami.
– To mało oryginalne.
– Sorry, nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
– Nie zbliżyłeś się do rozwiązania zagadki nawet o milimetr.
– Żadnych pająków?
– Żadnych.
– Zero radioaktywności?
– Nic z tych rzeczy.
– Cholera – mruknąłem.
– Kryptonit[8] też na mnie nie działa – zachichotała.
– Miałaś się nie śmiać, pamiętasz?
Zacisnęła usta, ale ramiona jej się trzęsły od wstrzymywanego śmiechu.
– W końcu to rozszyfruję – ostrzegłem.
– Lepiej nie próbuj. – Znów przybrała poważny ton.
– Jak mam się nad tym nie zastanawiać? Przecież... jesteś kimś niemożliwym. – To nie była krytyka, zaledwie stwierdzenie faktu. – Jesteś kimś niemożliwym. Kimś przekraczającym ludzkie możliwości.
Jej dobry humor zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– A jeśli nie jestem pozytywnym bohaterem komiksu, tylko jedną z tych mrocznych postaci, z którymi walczy? – Uśmiechnęła się, ale w jej oczach dostrzegłem brzemię, którego nie rozumiałem.
– Och. – Nagle udało mi się dopasować do siebie kilka kawałków układanki. – Okej.
Czekała, nagle sztywna ze zdenerwowania. W tym momencie zniknęły wszystkie mury, którymi się odgradzała od świata.
– Co dokładnie znaczy to „okej”? – zapytała cicho, niemal szeptem.
Chciałem najpierw uporządkować myśli, ale jej zdenerwowanie zmusiło mnie do szybszego udzielenia odpowiedzi. Powiedziałem to, co przyszło mi do głowy.
– Jesteś niebezpieczna? – Zabrzmiało to jak pytanie, a w moim głosie dało się słychać powątpiewanie. Rówieśniczka, drobniejsza ode mnie, delikatnej budowy – w normalnych okolicznościach rozbawiłoby mnie nazywanie jej „niebezpieczną”. Jednak to nie były normalne okoliczności, a ona była jedyna w swoim rodzaju. Przypomniałem sobie, jak nienawistnie na mnie patrzyła przy pierwszym spotkaniu i jak się wtedy bałem, chociaż nie rozumiałem swojej reakcji, a potem uznałem ją wręcz za idiotyczną. Teraz to do mnie dotarło. Pod warstwą wszystkich wątpliwości, ponad niedorzecznością, jaką niosło słowo „niebezpieczna” w odniesieniu do jej szczupłego, ślicznego ciała, wyczuwałem, że tkwi w tym ziarno prawdy. Niebezpieczeństwo było całkiem realne, tylko mój logiczny umysł go nie pojmował. A ona od początku próbowała mnie ostrzec.
– Niebezpieczna – powtórzyłem cicho, próbując dopasować to słowo do siedzącej przede mną osoby. Jej porcelanowa twarz była jak otwarta księga, nieograniczona murami, pozbawiona sekretów. Oczy miała szeroko otwarte i wyczekiwała mojej reakcji, chyba przygotowywała się psychicznie na cios. – Ale nie jesteś zła – szepnąłem. – Nie, w to nie uwierzę.
– Mylisz się. – Ledwo było ją słychać. Spojrzała na blat, sięgnęła po nakrętkę od butelki i zaczęła kręcić nią jak bąkiem. Wykorzystałem jej chwilową nieuwagę i zacząłem się w nią wpatrywać. Nie kłamała, co do tego nie miałem wątpliwości. Chciała, żebym się jej bał.
A ja odczuwałem przede wszystkim... fascynację. Oczywiście byłem spięty, jak zwykle, gdy znajdowałem się tak blisko niej. Obawiałem się, że wyjdę na głupca. Chciałem jednak siedzieć tu bez końca, wsłuchiwać się w jej głos, przyglądać się, jak przez jej twarz przemykają emocje – szybciej niż byłem w stanie je analizować. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że stołówka jest już niemal pusta.
Odsunąłem krzesło, a ona podniosła wzrok. Wydawała się... smutna. Ale zrezygnowana.
Jakby właśnie takiej reakcji się obawiała.
– Spóźnimy się na lekcję – powiedziałem, wstając.
Przez sekundę na jej twarzy malowało się zaskoczenie, a potem wróciło to jakże znajome już rozbawienie.
– Ja nie idę – odparła, coraz szybciej obracając nakrętką.
– Dlaczego?
Uśmiechnęła się, ale tylko ustami, w oczach nadal dostrzegałem zdenerwowanie.
– Dobrze człowiekowi robi, gdy od czasu do czasu pójdzie na wagary.
– Aha. No tak... ale ja chyba powinienem iść? – Czy miałem wybór? Nie byłem wielkim fanem wagarów, ale gdyby mnie poprosiła...
Przeniosła wzrok z powrotem na nakrętkę.
– W takim razie do zobaczenia.
Zabrzmiało to jak pożegnanie, a ja nie miałem nic przeciwko pożegnaniom. Było tyle rzeczy do przemyślenia, a jej obecność nie wpływała korzystnie na przejrzystość mojego umysłu.
Zadzwonił pierwszy dzwonek, popędziłem więc do drzwi. Obejrzałem się jeszcze, ale Edythe się nie ruszyła. Wieczko od butelki nadal wirowało na stole, jakby nigdy nie miało się zatrzymać.
Szedłem szybkim krokiem do klasy, myśli kotłowały mi się równie gorączkowo.
Odpowiedziała mi na tak niewiele pytań – w zasadzie na żadne, jeśli się nad tym głębiej zastanowić – a tyle się pojawiło dodatkowych.
Miałem szczęście – pani Banner nie było jeszcze w sali. Pospiesznie zająłem swoje miejsce, świadom tego, że Allen i McKayla mi się przypatrują – Allen z zaskoczeniem i niemal nabożną czcią, McKayla z niechęcią.
Pojawiła się nauczycielka i przywołała wszystkich do porządku. Przyniosła ze sobą kilka kartonowych pudełek, które postawiła na ławce McKayli, prosząc ją o rozdanie uczniom.
– W porządku, zaczynamy. Niech każdy weźmie po jednej sztuce z każdego pudełka. – Z kieszeni fartucha wyjęła parę jednorazowych rękawiczek i naciągnęła je na dłonie. Guma trzasnęła, co zabrzmiało dość złowieszczo. – W pierwszym pudełku są karty ze wskaźnikami – ciągnęła, pokazując nam białą tekturkę z wydrukowanymi czterema kwadratami. – W drugim – aplikatory. – Podniosła coś przypominającego niemal pozbawiony zębów grzebień. – W trzecim znajdziecie jednorazowe igły. – Wyjęła z pudełka kawałeczek błękitnej folii i rozerwała ją. Nie byłem w stanie dostrzec z tej odległości srebrnego drucika, ale na samą myśl o nim zrobiło mi się niedobrze.
– Najpierw podejdę do każdego z was z pipetą, żeby skroplić wasze wskaźniki, więc do tego czasu proszę wstrzymać się z eksperymentami. – Zaczęła od ławki McKayli, ostrożnie umieszczając po kropli wody na każdym z kwadratów. – Potem chcę, żebyście delikatnie nakłuli sobie palec igłą... – Złapała McKaylę za rękę i dźgnęła ją w opuszkę środkowego palca.
– Au – skrzywiła się dziewczyna.
Na czoło wystąpiły mi krople potu, w uszach słyszałem dzwonienie.
– Nanieście po kropli krwi na każdy z zębów aplikatora – kontynuowała pani Banner, ściskając palec McKayli, aż pokazała się krew. Zaczęło mi się zbierać na wymioty. – A następnie umieśćcie je na karcie. – Skończywszy całą operację, zademonstrowała nam ociekający czerwienią arkusik. Zamknąłem oczy, próbując usłyszeć cokolwiek poprzez to głośne dzwonienie w uszach.
– Czerwony Krzyż organizuje w przyszły weekend akcję krwiodawczą w Port Angeles, pomyślałam więc, że każde z was powinno poznać wcześniej swoją grupę krwi – wyjaśniła nauczycielka z niejaką dumą w głosie. – Ci z was, którzy nie ukończyli jeszcze osiemnastu lat, będą potrzebowali zgody rodziców. Na biurku mam odpowiednie formularze.
Gdy przeszła do kolejnej ławki, oparłem się policzkiem o chłodny blat, starając się utrzymać przytomność, chociaż wszystko znikało powoli w ciemnym tunelu. Piski, narzekania oraz chichoty kolegów i koleżanek, przekłuwających sobie palce, dochodziły do mnie jak zza ściany. Oddychałem powoli przez usta.
– Wszystko w porządku, Beau? – usłyszałem nad sobą głos pani Banner. Brzmiał blisko, a jednocześnie daleko i wydawał się przerażony.
– Znam już swoją grupę krwi, proszę pani – powiedziałem cicho. – Zero Rh minus.
Nie byłem w stanie otworzyć oczu.
– Mdli cię? Kręci ci się w głowie?
– Tak. – Przeklinałem się w duchu za to, że nie poszedłem jednak na wagary.
– Czy ktoś mógłby odprowadzić Beau do gabinetu pielęgniarskiego? – zawołała nauczycielka.
– Ja to zrobię. – Mimo że głos dochodził z oddali, rozpoznałem McKaylę.
– Będziesz w stanie dojść? – zapytała pani Banner.
– Tak – szepnąłem. Mogę się czołgać, pomyślałem, byle znaleźć się jak najdalej stąd.
Poczułem, że McKayla chwyta mnie za rękę – która była spocona i ohydnie wilgotna, ale chwilowo najmniej mnie to zajmowało – więc zmusiłem się do otwarcia oczu. McKayla ciągnęła mnie, a ja wiedziałem, że muszę wydostać się z sali, zanim zupełnie stracę przytomność.
Ruszyłem chwiejnie w stronę drzwi, a ona objęła mnie w pasie, tyle że była zbyt niska, by mnie utrzymać. Starałem się trzymać w pionie na tyle, na ile było to możliwe.
Szliśmy bardzo powoli. Gdy skręciliśmy za stołówkę, gdzie pani Banner nie mogła nas już zobaczyć, przystanąłem.
– Pozwolisz, że usiądę na minutkę? – poprosiłem.
McKayla odetchnęła z ulgą, kiedy usiadłem niezdarnie na krawężniku.
– Tylko pamiętaj, za nic nie wyjmuj ręki z kieszeni – ostrzegłem. Nadal kręciło mi się w głowie, nawet wtedy, gdy zamknąłem oczy. Położyłem się na lewym boku i zamknąłem oczy. Na policzku czułem lodowatą wilgoć cementu. Trochę mi się polepszyło.
– Kurczę, Beau, jesteś zielony – zaniepokoiła się McKayla.
– Daj mi tylko... tylko mi...
– Beau? – zawołał ktoś z oddali.
O nie. Tylko nie ona. Żeby to tylko nie była ona.
– Co mu jest? Co się stało? – Głos brzmiał coraz bliżej i wydawał się bardzo napastliwy.
Zacisnąłem powieki, pragnąc stać się niewidzialny. A przynajmniej nie zwymiotować.
– Chyba zemdlał – powiedziała spanikowana McKayla. – Dziwne, nawet nie zdążył sobie nakłuć palca.
– Beau. – Edythe pochyliła się nade mną. Słowa McKayli najwyraźniej ją uspokoiły. – Słyszysz mnie?
– Nie – jęknąłem.
Zaśmiała się.
– Prowadziłam go właśnie do pielęgniarki – wyjaśniła McKayla, chcąc się jakoś usprawiedliwić. – Ale nie chciał iść dalej.
– Zastąpię cię. Wracaj do klasy – oświadczyła Edythe. Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że nadal się uśmiecha.
– Ale to ja go miałam... – zaczęła protestować McKayla.
W tym samym momencie silna ręka wsunęła mi się pod pachę i nagle stałem na nogach, nie wiedząc, jak to się stało. Ta sama silna ręka, zimna niczym chodnik, przycisnęła mnie do szczupłego ciała. Otworzyłem oczy, zupełnie zaskoczony, ale widziałem tylko jej kasztanowe włosy na mojej klatce piersiowej. Ruszyła do przodu, moje stopy z trudem za nią nadążały. Myślałem, że się przewrócę, jednak trzymała mnie mocno. Nawet się nie zachwiała, choć przecież oparłem się o nią całym ciężarem ciała.
Z drugiej strony, nie ważyłem chyba tyle co samochód Taylor?
– Puść mnie! – zażądałem, modląc się, żeby na nią nie zwymiotować.
– Hej! – zawołała za nami McKayla.
Edythe ją zignorowała.
– Wyglądasz okropnie – powiedziała. Słyszałem w jej głosie śmiech.
– Puść mnie! – wyjęczałem. – Zaraz dojdę do siebie.
Przesunęła nas do przodu, a ja próbowałem nadążyć za nią krokiem. Mógłbym przysiąc, że kilkakrotnie ciągnęła mnie po ziemi, ale ponieważ miałem zaburzone czucie, niczego nie byłem pewien.
– A więc mdlejesz na widok krwi? – zapytała. Najwyraźniej uważała, że to niezwykle zabawne.
Nie odpowiedziałem. Skupiony na walce z mdłościami, zacisnąłem mocno powieki i usta.
Najważniejsze, żebym na nią nie zwymiotował. Resztę jakoś przeżyję. – I to nawet nie własnej? – ciągnęła rozbawiona. Jej śmiech zabrzmiał jak dźwięk dzwonków.
– To omdlenia wazowagalne – wyjaśniłem cicho. – Taki zespół neurokardiogenny.
Znów się zaśmiała. Najwyraźniej naukowe słowa, których nauczyłem się na pamięć, żeby wyjaśnić tego typu sytuacje, zupełnie jej nie imponowały.
Nie wiem, jak udało jej się otworzyć drzwi, skoro mnie ciągnęła, ale nagle zrobiło się ciepło – wszędzie, nie licząc miejsc, w którym moje ciało stykało się z jej skórą. Żałowałem, że nie czuję się dobrze i nie mogę tego bardziej docenić. W innych okolicznościach byłbym zachwycony tą sytuacją.
– Matko Boska! – usłyszałem zaskoczony męski głos.
– To omdlenie wazowagalne – wyjaśniła Edythe.
Otworzyłem oczy. Znajdowaliśmy się w sekretariacie. Edythe ciągnęła mnie wzdłuż kontuaru dla interesantów, a łysiejący pan Cole podbiegał do drzwi gabinetu pielęgniarskiego, żeby je przed nami otworzyć. Zatrzymał się w pół kroku, gdy usłyszał tę poważnie brzmiącą diagnozę.
– Czy mam zadzwonić po karetkę? – zapytał.
– Zrobiło mi się słabo, nic więcej – wymamrotałem.
Starszy mężczyzna – pielęgniarz szkolny – podniósł zszokowany wzrok znad książki, kiedy Edythe wciągnęła mnie do jego gabinetu. Czy zauważył, że gdy oparła się o kozetkę, w zasadzie mnie na niej położyła? Zaszeleścił papierowy ręcznik, kiedy popchnęła mnie, opierając się ręką o klatkę piersiową, po czym położyła moje stopy na winylowym materacu.
Co mi przypomniało moment, w którym odsunęła moje nogi z drogi pędzącego samochodu, i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie.
– Ustalali dziś grupy krwi na biologii – wyjaśniła pielęgniarzowi.
Ten pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Tak, tak, zawsze się jeden taki trafi.
Edythe zasłoniła usta, udając, że to kaszel, a nie śmiech. Stanęła daleko ode mnie, ale wzrok miała podekscytowany.
– Poleż sobie chwilkę, synu. Samo minie.
– Wiem, wiem – odparłem. Mdłości już ustępowały.
– Często ci się to zdarza? – spytał.
Westchnąłem.
– Cierpię na omdlenia wazowagalne.
Mężczyzna wydawał się zdezorientowany.
– Czasami – wyjaśniłem.
Edythe znów się zaśmiała, ale tym razem nawet nie próbowała tego ukryć.
– Możesz już wrócić na lekcję – zwrócił się do niej pielęgniarz.
– Mam z nim zostać – odparła z taką stanowczością, że choć mężczyzna zacisnął wargi, nie wdawał się z nią w dalszą dyskusję.
– Przyniosę ci trochę lodu na czoło – powiedział i zostawił nas samych.
– Miałaś rację – stwierdziłem, zamykając na powrót oczy.
– Zwykle mam. A o co konkretnie chodzi?
– Te wagary to był jednak dobry pomysł. – Starałem się oddychać równomiernie.
– Przestraszyłam się początkowo na twój widok – wyznała po chwili milczenia.
Powiedziała to tak, jakby przyznała się do słabości, do czegoś, czego powinna się wstydzić. – Już myślałam, że ta dziewczyna cię otruła.
– Ha, ha, ha – skomentowałem. Oczy nadal miałem zamknięte, ale z każdą chwilą czułem się coraz lepiej.
– Serio. Byłeś bardziej zielony na twarzy niż niejeden trup. Myślałam już, że będę musiała cię pomścić.
– Biedna McKayla. Musi być wściekła.
– Jestem pewna, że mnie nienawidzi – stwierdziła radośnie.
– Skąd wiesz? – zaoponowałem, ale zaraz pomyślałem, że może...
– Szkoda, że nie widziałeś wyrazu jej twarzy. To było oczywiste.
– Jak nas zauważyłaś? Miałaś się urwać z lekcji.
Już niemal doszedłem do siebie. Mdłości minęłyby pewnie szybciej, gdybym zjadł obiad.
Z drugiej strony może jednak lepiej, że miałem pusty żołądek.
– Siedziałam w aucie. Słuchałam muzyki. – Zaskoczyło mnie to prozaiczne wyjaśnienie.
Drzwi się otworzyły i wszedł pielęgniarz z zimnym okładem w dłoni.
– Proszę bardzo. – Położył mi kompres na czole. – Wyglądasz dużo lepiej – dodał.
– Chyba już wszystko w porządku – oświadczyłem, siadając. Nie kręciło mi się w głowie, tylko jeszcze trochę dzwoniło mi w uszach. Na szczęście miętowozielone ściany gabinetu przestały wirować.
Pielęgniarz już miał mnie poprosić, żebym się położył, ale w tym samym momencie ktoś nacisnął klamkę i w uchylonych drzwiach pokazała się głowa pana Cope’a.
– Mamy następną – oznajmił.
Zeskoczyłem z kozetki, żeby zwolnić miejsce dla kolejnego pacjenta.
– Proszę. – Oddałem kompres. – Już go nie potrzebuję.
Na progu gabinetu stanęła McKayla, podtrzymując bladą jak ściana Leannę Stephens, która też chodziła z nami na biologię. Była zielona na twarzy, więc odsunęliśmy się z Edythe, żeby zrobić jej miejsce.
– Cholera – szepnęła. – Beau, wyjdź do sekretariatu, dobra?
Rzuciłem jej zdziwione spojrzenie.
– Zaufaj mi. No, idź już.
Odwróciłem się i wyszedłem z gabinetu – z Edythe depczącą mi po piętach.
– Kurczę, posłuchałeś mnie. – Była pod wrażeniem.
– Poczułem zapach krwi – wyjaśniłem, marszcząc nos. Leannie zrobiło się niedobrze nie dlatego, że patrzyła na innych. A to mniej krępujące.
– Ludzie nie potrafią wyczuć zapachu krwi – zaoponowała Edythe.
– Ja potrafię. To od niego mnie mdli. Krew pachnie jak rdza... i sól.
Przyglądała mi się z powściągliwą miną.
– Co jest? – zapytałem.
– Nic, nic.
Z gabinetu wyszła McKayla. Spojrzała na mnie, a potem na moją towarzyszkę.
– Dzięki za pomoc, Edythe – powiedziała, a jej sztucznie słodki ton wskazywał na to, że rzeczywiście za nią nie przepadała. – Nie wiem, co Beau zrobiłby bez ciebie.
– Nie ma za co – odparła Edythe z uśmiechem rozbawienia.
– Wyglądasz dużo lepiej – McKayla zwróciła się do mnie takim samym tonem. – Bardzo się cieszę.
– Tylko nie wyciągaj ręki z kieszeni – ponowiłem ostrzeżenie.
– Już nie krwawi – odparła normalnym głosem. – Wracasz na lekcję?
– Chyba żartujesz. Zaraz musiałbym tu wrócić.
– No tak... To co, jedziesz nad to morze? – zapytała, jednocześnie rzucając gniewne spojrzenie w stronę Edythe, która stała bez ruchu przy kontuarze wpatrzona w przestrzeń.
Nie zamierzałem denerwować jej jeszcze bardziej.
– Jasne, przecież obiecałem.
– Zbiórka o dziesiątej w sklepie moich rodziców. – Ponownie zerknęła na Edythe, zastanawiając się, czy nie wyjawia zbyt wielu szczegółów. Mową ciała wyraźnie dawała do zrozumienia, że pewne osoby nie będą tam mile widziane.
– Przyjdę na pewno – przyrzekłem.
– No to do zobaczenia na WF-ie – odparła i ruszyła w kierunku drzwi.
– Na razie! – zawołałem.
Spojrzała na mnie po raz ostatni z nieco naburmuszoną miną i wyszła powoli, mocno przygarbiona. Zrobiło mi się jej żal, tak samo jak poprzedniego dnia. Nie chciałem ranić jej uczuć, a jednak ciągle to robiłem. Pomyślałem, że będę musiał patrzeć na jej rozczarowany wyraz twarzy przez cały WF.
– WF! – jęknąłem z rozpaczą.
– Zajmę się tym – Edythe szepnęła mi do ucha. Nie zauważyłem, że podeszła tak blisko. – Siadaj i postaraj się wyglądać blado – poinstruowała mnie szeptem.
Żaden kłopot – blady byłem od urodzenia, a po epizodzie, do którego doszło na biologii, moją twarz pokrywała dodatkowa warstwa potu. Usiadłem na jednym z chybotliwych krzesełek, oparłem głowę o ścianę i przymknąłem powieki. Napady mdłości zawsze mnie wyczerpywały.
– Proszę pana – usłyszałem cichy głos Edythe. Nie zauważyłem nawet, że mężczyzna wrócił na swoje miejsce, a jednak jej odpowiedział:
– Tak?
– Beau ma WF na następnej lekcji, a moim zdaniem nie jest jeszcze w formie.
Pomyślałam, że powinnam odwieźć go do domu. Byłby pan tak dobry i usprawiedliwił mu tę nieobecność? – Jej głos brzmiał jak ciekły miód. Wolałem sobie nie wyobrażać, jak prezentują się teraz jej oczy.
– Czy ciebie też usprawiedliwić?
Dlaczego ja nie potrafiłem tak wpływać na ludzi?
– Nie trzeba. Mam lekcję z panem Goffem. Nie będzie robić problemów.
– Wszystko załatwione. Lepiej ci już? – zapytał mnie pan Cope.
Kiwnąłem powoli głową, grając swą rolę, najlepiej jak umiałem.
– Możesz iść czy mam ci pomóc? – Odwrócona plecami do pana Cope’a mogła sobie pozwolić na szyderczy uśmieszek.
– Poradzę sobie.
Wstałem ostrożnie, ale nie zaobserwowałem żadnych niepokojących objawów. Czułem się już zupełnie dobrze. Edythe otworzyła mi drzwi, uśmiechała się uprzejmie, choć w oczach miała złośliwe iskierki. Na dworze było chłodno, właśnie zaczęło mżyć, jednak po raz pierwszy od przyjazdu nie miałem nic przeciwko temu. Wilgotna mgiełka obmyła moją twarz z lepkiego potu.
– Dziękuję – odezwałem się do Edythe, która wyszła zaraz za mną. – Niemal warto było zasłabnąć, żeby opuścić WF.
– Do usług. – Patrzyła przed siebie, mrużąc oczy w deszczu.
– Pojechałabyś z nami nad morze? Wiesz, w tę sobotę? – Miałem nadzieję, choć bardzo nikłą. Trudno mi było sobie wyobrazić, że pakuje się z czeredą dzieciaków do jednego z podstawionych wozów.
Nie pasowałaby tam. Liczyłem jednak trochę na to, że jej obecność pozwoli mi cieszyć się na ten wyjazd.
– Dokąd właściwie jedziecie? – Nadal patrzyła w przestrzeń, a jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
– Na plażę numer jeden w La Push. – Przyglądałem się jej uważnie, próbując odgadnąć, o czym myśli. Wydawało mi się, że odrobinę się skrzywiła.
W końcu zerknęła w moją stronę z uśmiechem.
– Nie sądzę, żebym została zaproszona.
– Przecież właśnie cię zaprosiłem.
– Dość już zaleźliśmy McKayli za skórę w tym tygodniu. Nie chcemy chyba, żeby straciła cierpliwość, prawda? – Widziałem jednak, że nie miałaby nic przeciwko temu.
– A co tam McKayla – mruknąłem, rozkoszując się użytą przez nią liczbą mnogą. To „my” podobało mi się bardziej, niż powinno.
Doszliśmy do parkingu. Już skręcałem w lewo, w kierunku mojego auta, kiedy coś nagle pociągnęło mnie do tyłu.
– A dokąd to? – zapytała Edythe, zaskoczona. Trzymała mnie za kurtkę. Nawet się nie zaparła. Przez chwilę nie byłem w stanie jej odpowiedzieć. Twierdziła, że nie ma nadludzkiej mocy, ale wszystko na to wskazywało. Przypominała supermenkę, która zostawiła pelerynę w domu.
Zastanawiałem się, czy powinno mnie niepokoić, że jest ode mnie silniejsza. Nie zajmowałem się takimi rzeczami od dawna, odkąd przerosłem wszystkich szkolnych tyranów. Byłem z siebie względnie zadowolony. To znaczy, pewnie, wolałbym mieć lepszą koordynację ruchową, ale niespecjalnie przejmowałem się tym, że sport nie jest moją mocną stroną. I tak nie miałem na to czasu, a wszystkie gry wydawały mi się dziecinne. Po co się tak podniecać bandą ludzi goniących piłkę? Byłem na tyle silny, że inni zostawiali mnie w spokoju, a to mi w zupełności wystarczało.
A więc ta drobna dziewczyna była ode mnie silniejsza. I to znacznie. Mogłem się założyć, że przewyższa siłą wszystkich, których znałem – młodych i dorosłych. Pewnie pokonałaby Schwarzeneggera w jego szczytowej formie. Nie mogłem się z nią równać i wcale nie chciałem. Była wyjątkowa.
– Beau? – odezwała się i wtedy zrozumiałem, że nie odpowiedziałem na jej pytanie.
– Tak?
– Pytałam, dokąd się wybierasz.
– Do domu. A nie powinienem? – Byłem zdezorientowany na widok jej miny.
Uśmiechnęła się.
– Nie słyszałeś, jak obiecywałam, że odstawię cię do domu? Myślisz, że pozwolę ci kierować w takim stanie?
– W jakim stanie?
– Nie chcę przekazywać ci smutnych wieści, ale cierpisz na omdlenia wazowagalne. To taki zespół neurokardiogenny.
– Nic mi nie będzie – odparłem. Próbowałem zrobić krok w stronę auta, ale nadal mocno mnie trzymała.
Zatrzymałem się i na nią spojrzałem.
– Okej, może mi powiesz, czego ode mnie oczekujesz.
Uśmiechnęła się szerzej.
– Zaczynasz mówić rozsądnie. Wsiadasz do mojego samochodu, a ja odwożę cię do domu.
– Widzę w tym dwa problemy. Po pierwsze, to zupełnie zbyteczne, a po drugie, co z moim autem?
– Po pierwsze, z b y t e c z n o ś ć to względne pojęcie, a po drugie, poproszę Archiego, żeby odstawił twój samochód po lekcjach.
Ta luźna uwaga o rodzeństwie – dziwnym, bladym i pięknym zrodziła we mnie kolejne pytania. Czy wszyscy oni też mieli takie wyjątkowe umiejętności?
– Nie będziesz się awanturował? – zapytała, kiedy milczałem.
– A jest sens w stawianiu oporu?
Próbowałem rozszyfrować wszystkie warstwy jej uśmiechu, jednak daleko nie zaszedłem.
– Jakaż to ulga dla mojego serca, że tak szybko się uczysz. Chodź.
Puściła moją kurtkę i odwróciła się. Ruszyłem za nią ochoczo. Delikatne kołysanie jej bioder było tak samo hipnotyzujące jak jej spojrzenie. A w spędzaniu z nią czasu widziałem wyłącznie dobre strony.
W środku volvo okazało się tak samo nieskazitelne jak na zewnątrz. Zamiast zapachu benzyny i nikotyny unosił się w nim delikatny aromat perfum. Wydawał mi się znany, jednak nie potrafiłem go nazwać. Tak czy inaczej, pachniało cudownie.
Silnik zawarczał cicho, Edythe postukała w przyciski, podkręcając ogrzewanie i ściszając muzykę.
– Clair du lune? – zapytałem.
– Znasz Debussy’ego? – Teraz to ona się zdziwiła.
Wzruszyłem ramionami.
– Mama często słucha w domu muzyki poważnej, ale znam tylko moje ulubione kawałki.
– Ten też należy do moich ulubionych.
– No proszę. A więc mamy ze sobą coś wspólnego.
Spodziewałem się, że wybuchnie śmiechem, jednak ona wpatrywała się tylko w deszcz.
Rozparłem się wygodnie w fotelu obitym jasnoszarą skórą i zacząłem napawać się znajomą melodią. Deszcz zmieniał krajobraz za oknem w mozaikę szarozielonych smug.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jedziemy bardzo szybko. Samochód sunął tak gładko, że nie czuło się w nim prędkości. Tylko migające za oknem budynki o tym świadczyły.
– Jaka jest twoja matka? – zapytała znienacka Edythe. Patrzyła na mnie z zaciekawieniem.
– Jest do mnie podobna – te same oczy i kolor włosów – tylko niska. Jest też otwarta i odważna. Ma nieco ekscentryczny charakter, bywa nieodpowiedzialna, a w kuchni robi dzikie eksperymenty. Była moją najlepszą przyjaciółką. – Umilkłem. Smutno mi się zrobiło, bo użyłem czasu przeszłego.
– Ile ty właściwie masz lat, Beau? – Nie wiedzieć czemu, w jej głosie słychać było frustrację.
Zatrzymała samochód i uświadomiłem sobie, że jesteśmy już na miejscu. Dom ledwie było widać spoza ściany deszczu. Miałem wrażenie, że auto jest po dach zanurzone w wodzie.
– Siedemnaście – odpowiedziałem, nie wiedząc, skąd to pytanie.
– Nie zachowujesz się jak siedemnastolatek. – Zabrzmiało to jak oskarżenie.
Roześmiałem się.
– Co takiego?
– Mama powtarza zawsze, że urodziłem się jako trzydziestopięciolatek i z roku na rok staję się coraz bardziej poważny. – Zaśmiałem się, a potem westchnąłem. – Cóż, ktoś w domu musi być dorosły. Poza tym – dodałem po chwili – ty też nie przypominasz przeciętnej licealistki.
Skrzywiła się i zmieniła temat.
– Dlaczego twoja matka wyszła za Phila?
Byłem zaskoczony, że zapamiętała jego imię. Wspomniałem je tylko raz, prawie dwa miesiące temu. Musiałem się nieco zastanowić, nim odpowiedziałem na to pytanie.
– Mama... ma duszę bardzo młodej osoby. A przy Philu czuje się chyba jeszcze młodziej.
Jakkolwiek by było, szaleje na jego punkcie. – Osobiście nic w nim takiego nie widziałem, ale czy którekolwiek dziecko uważa, że jakiś obcy jest odpowiednio dobry dla jego mamy?
– Nie masz nic przeciwko temu?
Wzruszyłem ramionami.
– Chcę, żeby była szczęśliwa. A to właśnie jego najwyraźniej potrzeba jej do szczęścia.
– Bardzo ładnie z twojej strony. Ciekawe...
– Co?
– Czy zachowałaby się w podobny sposób, gdyby chodziło o ciebie? Jak sądzisz?
Zaaprobowałaby twój wybór? Bez względu na to, jaki by był? – Nagle wbiła we mnie badawczy wzrok.
– Chyba tak – wyjąkałem – ale jest dorosła, przynajmniej na papierze. Z rodzicami to trochę inna sprawa.
Rozluźniła się.
– Czyli lepiej, żebyś nie zadawał się z nikim podejrzanie wyglądającym? – judziła.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
– Podejrzanie wyglądającym? Masz na myśli tatuaże i masę kolczyków na twarzy?
– Definicje mogą być różne.
– A jaka jest twoja?
Zignorowała jednak to pytanie, a zamiast tego zadała kolejne:
– Uważasz, że można by się mnie bać? – Uniosła jedną brew.
Udawałem, że przez chwilę przyglądam się jej twarzy. To była doskonała wymówka, by ją obserwować, co należało do moich ulubionych czynności.
Miała takie delikatne rysy, tak symetryczne. Na widok jej twarzy każdy zatrzymałby się w pół kroku, ale raczej nie brałby nóg za pas. Wręcz przeciwnie.
– Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić.
Skrzywiła się.
– Ale, oczywiście, jestem pewien, że gdybyś chciała, mogłabyś budzić strach.
Przechyliła głowę, uśmiechnęła się do mnie z poirytowaniem, ale nic już nie powiedziała.
– To co, może teraz ty opowiesz mi o swojej rodzinie? – Tym razem to ja zmieniłem temat.
– Twoja historia pewnie bije moją na głowę.
Zrobiła się podejrzliwa.
– Co chciałbyś wiedzieć?
– Cullenowie cię adoptowali, tak? – upewniłem się.
– Tak.
Zawahałem się przez chwilę.
– Co stało się z twoimi rodzicami?
– Zmarli wiele lat temu. – Nie wydawała się poruszona tym faktem.
– Przykro mi – wymamrotałem.
– Nie pamiętam ich za dobrze. Od lat za rodziców mam Carine i Ernesta.
– I kochasz ich. – Nie było to pytanie. Dało się to wyczytać z jej głosu.
– Tak. – Uśmiechnęła się. – Są najlepsi pod słońcem.
– Masz szczęście.
– Wiem.
– A twoje rodzeństwo?
Zerknęła na zegar na desce rozdzielczej.
– Moje rodzeństwo, a także Jessamine i Royal nie będą zachwyceni, jeśli każę im czekać w deszczu.
– Och, przepraszam. Już mnie nie ma.
To głupie, ale wcale nie chciałem wysiadać.
– A ty pewnie chcesz, żeby twój wóz wrócił, zanim zjawi się komendant Swan i będziesz musiał wyjaśniać swoje omdlenie wazowagalne.
Była dobra w żargonie medycznym, ale przecież jej matka pracowała w szpitalu.
– Pewnie już wie. W Forks nie da się mieć tajemnic – westchnąłem.
Najwidoczniej powiedziałem coś zabawnego, ale nie miałem pojęcia, co takiego. Nie wiedziałem też, dlaczego w jej śmiechu wyczuwało się pewne zdenerwowanie.
– Miłej zabawy nad morzem. Oby pogoda bardziej sprzyjała opalaniu. – Pokazała ręką na ścianę deszczu za oknem.
– Nie zobaczymy się jutro?
– Nie. Robimy sobie z Eleanor długi weekend.
– Jakie macie plany? – Chyba jako potencjalnemu przyjacielowi wypadało mi zadać to pytanie? Miałem też nadzieję, że Edythe nie słyszy rozczarowania w moim głosie.
– Jedziemy na Kozie Skały, to na południe od Rainier.
– Brzmi nieźle.
Uśmiechnęła się.
– Zrobisz coś dla mnie w ten weekend? – Spojrzała mi prosto w oczy, paląco, hipnotyzująco.
Pokiwałem bezwolnie głową.
– Nie obraź się, ale sprawiasz wrażenie osoby, która przyciąga wypadki jak magnes, więc postaraj się i nie wpadnij do oceanu ani pod samochód, dobrze?
Dołeczki w jej policzkach złagodziły nieco ukłucie, jakie poczułem, gdy zarzuciła mi brak kompetencji.
– Zobaczę, co da się zrobić – odparłem.
Wyskoczyłem prosto w zacinającą ulewę i pobiegłem do drzwi. Kiedy się odwróciłem, jej auta już nie było.
– Cholera! – Chwyciłem się za kieszeń kurtki, bo przypomniałem sobie nagle, że nie przekazałem jej kluczyków do mojego samochodu.
Kieszeń była pusta.

Has llegado al final de las partes publicadas.

⏰ Última actualización: Nov 20, 2019 ⏰

¡Añade esta historia a tu biblioteca para recibir notificaciones sobre nuevas partes!

Życie i śmierć. Zmierzch opowiedziany na nowo~Stephenie MyerDonde viven las historias. Descúbrelo ahora