4

7 0 0
                                    

1

Właściwa historia jednak zaczęła się dzień wcześniej, w dzień dziecka. Ponad tysiąc kilometrów od miejsca, gdzie Zofia zaścieliła równo koc na swojej koi, umyła zęby i ruszyła do pracy, nie wiedząc nawet, że dokładnie o 3:43 nawiedzi ją przerażający koszmar, wytrącając z marazmu i złudnego poczucia stagnacji.

Wszystko zaczęło się w malutkiej miejscowości niedaleko Hrubieszowa. Miejscowości, której próżno szukać na dzisiejszych mapach, bo dziwnym zbiegiem okoliczności kartografowie przypominają sobie o niej tuż po wysłaniu map do druku. Miejscowości, której nazwa jest tak bluźniercza, że gdy ktoś z polski ją usłyszy, nazwa natychmiast wypada mu z pamięci, czy to z lęku czy z nieuwagi. Miejscowości, która jednak istnieje i jest zamieszkiwana przez ponad tysiąc mieszkańców, którzy zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, że wszystkie te okoliczności nie są przypadkowe.

Właściwa historia zaczęła się niezwykle gorącego dnia czerwca. Tak gorącego, że podobnego nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Sęków Złych. Tego dnia ludzie zamiast rozkoszować się temperaturą, piekli się w rozżarzonych niczym piece pokojach, wpatrzeni z nadzieją w furkoczące im w twarze wiatraki. Małe, wiejskie domki, w większości nadal okryte eternitem, skwierczały jak przypalane. Dzieci zamiast chlapać się w rzece przemykały od cienia do cienia, poszukując ukojenia w gazowanej oranżadzie. Krowy na łąkach kuliły się w trawach, a kury na podwórkach pełzały w zwolnionym tempie. Nawet warkot z rzadka przejeżdżających główną ulicą wsi samochodów zamiast ogłuszać, leniwie rozlewał się po asfalcie.

Tego też dnia młoda kobieta (nie Zofia) idąc po odebranie przelewu z Zusu, na który czekała z nieukrywaną niecierpliwością zauważyła w jednym z aut stojących na parkingu przed oddziałem banku w Sękach Złych, coś niepokojącego. Za szybą srebrnego, sfatygowanego nieco Volkswagena, na tylnym siedzeniu, przypięty pasami siedział na oko siedmioletni chłopiec, wyglądający jakby się gotował. Kilka strużek potu spływało mu po policzkach, nosie oraz szyi. Koszulka przesiąkła nim tak bardzo, że aż zdawała się parować. Nieobecne już spojrzenie zawisło na nieokreślonym punkcie. Usta były odrobinę rozchylone, jakby zaraz miała z nich wyleźć jakaś mucha czy pająk. 

PogwarWhere stories live. Discover now