Prolog

69 2 0
                                    

Nic nigdy nie zdawało się być tak proste. Wystarczyło pokonać wyznaczony odcinek od punktu A do B, zachowując obiecaną ostrożność – co oznaczało jedynie tyle, aby być dostatecznie cicho i przejść zupełnie niezauważenie obok tęgich, muskularnych mężczyzn z glockami za paskiem. Jedyna trudność polegała więc na tym, aby ludzie Chalameta nie dostrzegli jej drżących rąk i wypchanej po brzegi czarnej torebki, którą wcisnęła pod pachę, aby była mniej widoczna. Koncepcja wydawała się banalna – zresztą i tak wszyscy goryle zwykli ją ignorować, czego źródłem było ostrzeżenie Clarence'a, aby nikt się do niej nie zbliżał, choćby na dwa metry.

Wiele razy uciekała, więc w zasadzie nie powinna martwić się i tym razem. Nigdy jednak nie uciekała z kryjówki samego diabła i kata, z którym spędziła minione miesiące. Dzisiejsza noc była jednak jej ostatnią szansą, dlatego zacisnęła dłonie w pięści i upewniła się, że w trakcie biegu torebka nie zsunie się spod jej pachy. Nie mogła zawrócić. Nie po tym, co zrobiła. Kara byłaby aż nadto surowa.

~

Całe Des Moines pogrążone było w błogim śnie, a przynajmniej tak się jej wydawało. Oh, w jakim jednak błędzie była. Dzielnica, w której przebywała, właśnie budziła się do życia. Mroczna i niebezpieczna. Dlatego też, gdy była już pewna, że plan ucieczki się powiódł i mogła odetchnąć nocnym, świeżym powietrzem, ktoś mocno złapał ją za ramię, przez co ostatecznie torebka runęła z świstem na chodnik, a ona machinalnie przymknęła powieki – z obawy, przerażenia, być może także z powodu zbliżającej się porażki. Uścisk nie zelżał, a wzmocnił się, przez co syknęła cicho, niczym wąż przewidujący niebezpieczeństwo. Poczuła nieprzyjemną wilgoć na dłoni oprawcy, a gdy lekko otworzyła oczy i zerknęła w stronę piekącego ramienia, ujrzała krew, którą widziała przecież już kilkadziesiąt minut wcześniej.

- Dokąd się wybierasz, Vian? – Usłyszała męski, dobrze znany jej głos. – Czy nie mówiłem, że nie chciałbym, abyś dzisiaj mnie denerwowała? – Jeszcze mocniej ścisnął jej szczupłe ramię, przez co oczy samowolnie zaczęły jej łzawić. – Przecież wiesz, że nie lubię takich niespodzianek.

- Ja... Ja tylko... - wychrypiała słabo, czując jak mdli ją ze stresu. Jej skruszony głos nie zrobił na mężczyźnie żadnego wrażenia.

- Tylko co, Vian? Nigdy mnie nie przechytrzysz. Dlaczego jeszcze się tego nie nauczyłaś? Dlaczego stale mnie rozczarowujesz?

- Więc puść mnie. Nie jestem Ci już potrzebna. Potrafię o siebie zadbać. Mogę być bezpieczna bez Ciebie. Tylko mnie puść, a ja sobie poradzę – mówiła szybko z nadzieją, że pulsujący ból na jej ramieniu minie jak najszybciej. Kat jednak nie przestawał zadawać jej cierpienia, jakby bał się, że gdy ból minie, Vian odejdzie, zniknie raz na zawsze.

- To ty potrzebujesz mnie. Dlatego nigdy się od siebie nie uwolnimy.  


Moi drodzy, zapraszam Was na opowieść z romansem w tle, jednak potraktujcie ją z dużym dystansem. Na co dzień nie tworzę dialogów, skupiając się na melodramatycznych opisach. Niniejsza opowieść ma być jednak środkiem relaksacyjnym, dlatego zapraszam Was na typowy niebezpieczny romans - z przystojnym facetem w tle i równie piękną kobietą. Problemy pojawiają się wtedy, kiedy oboje się spotykają. Przecież o to w tym wszystkim chodzi. Miłego dnia!


W.D. :)



Diabeł, kat i stróżWhere stories live. Discover now