Rozdział VI: 2012

200 13 0
                                    

Po wydarzeniach, o których opowiadałem wam ostatnio, zmusiłem się do refleksji nad swoim życiem. Tak chodzi o ten nieszczęsny Rzym, za którym raz stoję murem, natomiast kiedy indziej morduję synów Rzymu. Pewnie jesteście ciekawi co to za refleksje. Już wam mówię. Postanowiłem się już nie mieszać w żadne, zaznaczam żadne sprawy związane z tym nieszczęsnym mocarstwem. Choć raczej czasy świetności ma już za sobą. Nie będę im pomagał, nie będę także mieszał się w żadne sprawy związane z ocalałym Cesarstwem ze wschodu. Obiecałem sobie także, że nie zabiję, jak i również nie pożywię się już nigdy więcej osobistością, która ma powiązania z tym państwem.

♦♦♦

Dobra, teraz o czymś innym, o przygodzie, która przydarzyła mi się mniej więcej w połowie pierwszego tysiąclecia. Oczywiście jak to bywa w mojej opowieści, pojawia się niezgodność z kartami historii. Pamiętacie, jak na lekcjach wasza nauczycielka mówiła o odkryciu Ameryki? Pewnie tak, tylko że to ja odkryłem ten ląd, w czasie, o którym wcześniej wspomniałem. Większość pewnie zlekceważy sobie, to co za chwilę powiem w dalszej części mojego życiorysu, ale taka jest prawda.

♦♦♦

Znalazłem się na ziemiach dzisiejszej Hiszpanii. Stałem na wybrzeżu i patrzyłem na pięknie rozciągający się aż po horyzont Ocean Atlantycki. Wcześniej jednak użyłem siły perswazji na kilkudziesięciu osobach. Po to by na statku, który wcześniej zdobyłem, zabijając jego właściciela, mieć załogę. Statek nie był niestety pierwszej klasy, w ogóle chyba nie powinienem nazywać tego statkiem. Może łódź dużych rozmiarów będzie w odniesieniu do niego lepszym określeniem. Po co było mi potrzebnych tyle osób? Po to, aby rozsiedli się pod pokładem i napędzali łódź, wiosłując dość sporymi wiosłami.

♦♦♦

Prawie bym zapomniał wam powiedzieć, co skusiło mnie do podróży przez wody Atlantyku. Chciałem czegoś nowego, zupełnie innego. Wydawało mi się, że im dalej od starego świata, tym łatwiej będzie mi zapomnieć o powiązaniach z Rzymem. Miałem także nadzieję, że uda mi się może odkryć zupełnie nową ziemię, na której będę mógł żyć i żywić się tubylcami.

♦♦♦

Teraz mogę wam powiedzieć, że nie pomyliłem się znacznie. Po wielu miesiącach żeglugi zauważyłem ląd, lecz do tego jeszcze wrócę. Opowiem o tym, jak żywiłem się przez ten czas oraz jakim cudem moi podwładni, ponieważ chyba mogę ich tak nazwać, nie umarli z głodu. No więc zabezpieczyłem się, zabrałem ze sobą ciut więcej ludzi, niż było mi ich potrzebnych do obsługi wioseł. Żywiłem się nimi zaledwie raz na miesiąc. Rzecz jasna po ugryzieniu danego człowieka zabijałem go, aby nie stworzyć przypadkiem istoty nocy. Kiedyś wam opowiem o tym micie, że niby nie możemy przebywać na słońcu. Wracając, głód był spory przez niezbyt częste zaspokajanie go, lecz chęć poznania czegoś innego, nowego była chyba silniejsza. Tłumiła go. Moi ludzie żywili się wcześniej przygotowaną na drogę żywnością, pod koniec troszkę jej zabrakło, przez co zaczęli pożywiać się ciałami zmarłych z głodu, oczywiście na mój rozkaz. Miło było patrzeć na te akty kanibalizmu. Aż im ślinka ciekła, człowiek głodny zrobi wszystko, dosłownie wszystko, by przeżyć.

♦♦♦

Dobrze więc, dopłynęliśmy do brzegu. Wyszedłem na ląd i ni stąd, ni zowąd w moją stronę leciała strzała. Rzecz jasna złapałem ją, w końcu mam świetny refleks. Podbiegłem w zawrotnym tempie do osoby, która ją wystrzeliła. Wgryzłem się w jego gardło i osuszyłem z krwi do cna. Podróż mnie wykończyła, strumienie ciepłej cieczy o metalicznym posmaku dały ogromne ukojenie. Następnie przez kilka godzin tułałem się po obszernej dżungli. Udało się natrafić na wioskę, wtedy jeszcze nie wiedziałem czyją. Teraz już wiem, że Majów.

♦♦♦

Muszę przyznać, iż przez pierwsze tygodnie zadomowiliśmy się tam. Tak my, ja i ludzie, którzy dotarli tu ze mną. Spokojnie czeka ich nagroda, ale o niej później. Co jakiś czas mordowałem tubylców. Jednak nie domyślili się, co się dzieje. Przecież to logiczne, że na polowaniach na dziką zwierzynę można stracić życie, prawda? Chyba przyszedł czas na odpowiedź na pytanie. Jakim cudem rozumiem inne języki? Otóż magia, jakiej byłem, można by rzec, ofiarą musiała dać taki efekt. Mój mózg, jak i ciało stały się o wiele bardziej efektywne. Mówiąc krótko, coś mi się we łbie poprzestawiało. Będąc na nieodkrytym dotychczas lądzie, rozmawiałem z ludźmi zamieszkującymi go bez większego problemu, choć ich język nie był zbyt wymagający.

♦♦♦

Znudziła mi się ta monotonia, jak zwykle zachciało mi się zmian. Jednak tym razem, jak się okazało, plan był genialny. Zmusiłem wodza wioski do stworzenia na sporych rozmiarów kamiennym kole, tak zwany teraz kalendarz. Tubylcy dwoili się i troili pod moją wolą, aby wszystko było tak, jak sobie życzyłem. Wykuli tam te swoje nic niewarte symbole. Mogę wam przysiąc, że one nic takiego nie oznaczały. Nigdy bym nie przypuszczał, że kolejne moje dzieło przetrwa do czasów współczesnych. Naukowcy nadal główkują nad tym, co może, jak to się mówi kalendarz Majów, przedstawiać. Tak naprawdę jest niczym więcej, jak tylko kamienną płytą o kształcie koła. Chce mi się śmiać wniebogłosy, jak sobie o tym przypomnę.

♦♦♦

Po dość długim czasie, jaki spędziliśmy w nowo odkrytym miejscu, zachciało mi się wrócić na stare śmieci. Z racji, iż część mojej załogi zginęła przez kanibalizm na pokładzie łodzi, zmuszony byłem zabrać ze sobą kilkunastu mieszkańców wioski. Byli świetną tanią siłą roboczą. Poza tym zabrałem więcej pożywienia dla moich ludzi niż ostatnim razem. Spokojnie o sobie też nie zapomniałem. Skłoniłem jeszcze około dwudziestu osób do podróży, żeby tym razem nie głodować za bardzo.

♦♦♦

Ponownie minęło wiele miesięcy na wodach Atlantyku, zanim wróciliśmy na ziemie dzisiejszej Europy. Po dopłynięciu do brzegu uświadomiłem sobie, że nie będzie łatwo zerwać więzów łączących mnie z miejscami na starym lądzie. Może nawet nie jest mi to potrzebne? Być może tego nie chcę? Takie pytania chodziły mi wtedy po głowie. Prawie bym zapomniał opowiedzieć wam o nagrodzie, jaka czekała moją załogę. Prawdopodobnie się domyślacie. Wybiłem ich co do jednego. Krew rozpryskiwała się pod pokładem statku, gdzie wszystkich zwołałem. Poodrywane kończyny wlały się w każdym kącie sporego pomieszczenia. Wydaje mi się, że mogłem wtedy wymyślić baseball. Częścią złamanego wiosła uderzałem w głowy moich ludzi tak mocno, że odrywały się od podtrzymujących je karków, pokazując tym samym wnętrza gardeł. Warto również wspomnieć, że moja ukochana czerwona ciecz smakuje lepiej prosto z tętnicy szyjnej. Wysysana z oderwanych części ciał traci już trochę na smaku.


Życiorys KrwiopijcyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz