1. Aniele Boży

1K 144 76
                                    

      Ka'kwet spojrzała na brudne, upaćkane okno, za którym malowały się rozległe, puste pola. Szkoła pod przewodnictwem sióstr i księdza Becka była zimą jeszcze zanim owa pora roku przyszła na kanadyjskie tereny. Chłodna, szarawa, pełna zimnych spojrzeń i mrozu pokrywającego serca. Mała Indianka wzdrygnęła się i usiadła pod parapetem, patrząc na krzyż, który tkwił pośród gratów w tym "pokoju". Jego jedno ramię było odłamane i ręka Jezusa wisiała bezwładnie w powietrzu, jak gdyby przybita do każdej przestrzeni, w której się znajdował. Pociągnęła nosem. To miejsce było Jego krzyżem. Jej też.

      — Z ciebie też próbowali zrobić kogoś, kim nie jesteś, co? — zapytała szeptem. — Nazwali cię nie tak, jak się nazywasz i wsadzili gdzieś, gdzie wcale nie chciałeś być? — Przysunęła się bliżej figurki i przytuliła twarz do piersi Mesjasza. — Joszua, tak? Mógłbyś mieć na imię Yaxkin, wiesz? To znaczy nowe słońce w języku Indian. Ci biali ludzie boją się tego, co nowe. — Chlipnęła. — Pewnie też się trochę bałeś, prawda? — Jej łzy spływały po mosiężnych stopach figurki. — Tak tęsknię za domem. Za takim prawdziwym, wiesz...

      — Ka'kwet? — Drzwi otworzyły się i czarnowłosa dziewczynka usłyszała chłopięcy głos. W progu stał Namid, choć może raczej John, wysoki chłopak z plemienia na wschodnim wybrzeżu Wyspy Księcia Edwarda. Jego imię znaczyło "gwiezdny tancerz" i to jedyne, co o nim wiedziała, zanim kazali wołać na niego John. Uśmiechnął się lekko, a rana na jego prawym policzku zdeformowała się przez to. — Przyniosłem ci coś do jedzenia. — Podszedł bliżej niej, mówiąc łamanym angielskim. Puściła figurę Jezusa i wytarła oczy, przyglądając się chłopakowi. Zapewne w swoim plemieniu uchodził za przystojnego. Spodobałby się dziewczętom z Avonlea, pomyślała. Szczególnie Ruby, choć Ruby chyba podobał się każdy chłopak na czele z Gilbertem.

      — Nie jestem głodna — zapewniła go, wciskając się w stertę gratów. Namid przewrócił oczyma, po czym usiadł naprzeciw niej, obracając talerz z kromką chleba w dłoniach. Patrzyła na jego zręczne palce; pewnie świetnie radził sobie na polowaniach czy przy wyplataniu koszy. — Będą źli, że tu przyszedłeś.

      — Już bardziej źli być nie mogą. — Zaśmiał się z przekąsem, po czym spojrzał na figurę Jezusa. — To dziwne... Ich Bóg jest całkowicie bezbronny, a oni muszą nosić strzelby. Głupie, co? — Skinęła głową. — Kiedyś stąd ucieknę i zabiorę cię ze sobą, obiecuję. — Wyciągnął rękę z chlebem. — I jego też. — Skinął na figurę Jezusa, na co Ka'kwet się uśmiechnęła. — Zostawimy tylko Hannah i Johna, bo to najgorsze imiona na świecie. Biali ludzie są okropnie nieoryginalni.

      — Moja przyjaciółka, Ania, powiedziałaby to samo. — zauważyła. — Melekita'ulamun.

      — Silne i odważne serce — zrozumiał, co powiedziała. — To także twoje imię czy może już ta Ania? — Włożył w jej dłonie kromkę i popatrzył przez najbrudniejsze okno na świecie. Kiedyś wrócimy do domu. Nasze Anioły tego dopilnują. Ci ludzie przecież wciąż proszą je, by przy nich stały.

***

      Jakiś czas później Ka'kwet spojrzała na ojca Becka z wyraźną niechęcią. Jeśli rzeczywiście był on przyjacielem tego całego Jezusa, to owy Jezus beznadziejnie dobierał sobie przyjaciół. Ot co! Okropnie szło mu też z tym całym zbawieniem, bo mała Indianka czuła się bardziej zniewolona niż zbawiona i wolna. Pewnie w innych okolicznościach powiedziałaby to głośno, jednak czuła, że tym razem nie wypadało. Ojciec Beck był bardzo raptownym człowiekiem, nie to co pani Allan, o której kiedyś opowiadała jej Ania. Pani Allan wydawała jej się łagodnym płomykiem podczas wieczornych ognisk, podczas gdy ojciec Beck przechodził przez obóz Indian jak żarłoczny żywioł.

       — Musicie zrozumieć, że tu jest wam lepiej — powiedział. — Nauczymy was tego, co waszych kolegów i koleżanki, którzy nie są... Nie żyją w taki sposób, jak wy — mówił to jakby ze wstrętem. — Hannah, czemu się krzywisz? — Spojrzał na Ka'kwet, która zachłysnęła się powietrzem.

      — Mam na imię Ka'kwet — wydusiła, po czym uniosła dumnie głowę. — Oni żyją gorzej od nas.

      — Dlaczego tak uważasz, Hannah? — zapytał ksiądz z wyraźną złością. Nie miał za grosz cierpliwości do dzieci. Szczególnie irytowała go ta mała Indianka z okolic Avonlea; była dumna i pewna siebie, przez co nie dawała sobie wejść na głowę. W dodatku ta feralna ucieczka...

      — Bo to nam zabraliście wszystko, by dać wasze nic. — Zacisnęła ręce na ławce i podniosła się. Namid pokręcił głową, dając jej znak ręką, by usiadła, jednak ona nie posłuchała. Mała Ka'kwet była wyjątkowo uparta. — Czy tak osiągniecie to swoje głupie zbawienie? — syknęła, na co mężczyzna cofnął się nieco. Inne dzieci pobladły, zaś Namid poderwał się momentalnie, chwytając ją za rękę, tak mocno, że prawie pisnęła.

      — John? — Ojciec Beck uniósł brwi. Namid był jednym z jego ulubionych podopiecznych. Nie sprawiał problemów i był posłuszny całemu personelowi szkoły.

      — Hannah ma gorączkę — powiedział idealnym angielskim. Ka'kwet aż przeszły ciarki. — Pozwoli ksiądz, wyprowadzę ją, żeby nie zakłócała lekcji. — Każde słowo mówił tak wyraźnie, że aż nią to wstrząsnęło. Czuła się, jakby słuchała przekleństw. Jak to możliwe, że w ustach Ani angielski był tak słodki, a ci ludzie zamienili go w torturę ust?

      — Idź. — Machnął ręką, jak gdyby losy chorej Ka'kwet były mu obojętne. — Może choroba przetrzepie jej ten rozum dzikuski.

      Gdy tylko to powiedział, Namid pociągnął Ka'kwet w stronę drzwi. Dziewczynka nie opierała się, zaskoczona jego stanowczością, jednak nie umiała zrozumieć, o co chodzi czarnowłosemu chłopakowi. Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu, Gwiezdny Tancerz potrząsnął Indianką za ramiona. Łzy potoczyły się z oczu na ziemię, jak koraliki z rozerwanego naszyjnika.

      — Nie możesz się im stawiać, Ka'kwet — powiedział cicho, a głos ściszył jeszcze bardziej, gdy wymawiał jej imię. — Niech myślą, że jesteś im posłuszna, pozwolą ci na więcej. Tylko tak da się stąd uciec. Ka'kwet? — Uniósł jej podbródek, patrząc w perliste oczy dziewczyny. — Ecúnsni yo. Nie możesz płakać. Zobacz!— Wskazał na okno. — Teraz jest canwapekasnawi. Księżyc spadających liści. Ten ich cały październik. Zanim zacznie się waniyetu, nasza biała zima, będziemy w domu. Obiecuję. — Przejechał kciukiem po jej policzkach. — Wrócimy do domu. Jak się nazywa twój dom?

      — Zito Paha — szepnęła. Zielone Wzgórze.

    Zielone Wzgórze, gdzie mieszka Anioł Stróż.


módl się, Ka'Kwet [AWAE short story]Where stories live. Discover now