Rozdział XXVII

3.8K 368 91
                                    

Salę rozświetlały nie tylko kryształowe żyrandole, lecz także kilkanaście potężnych lamp studyjnych aby kamery niczego nie przeoczyły. Obserwowałam, jak robią zbliżenie na rodzinę królewską i zamarłam na chwilę, bojąc się, że zobaczę w podglądzie chociaż rąbek mojego munduru. Całą rodzinę ubrano na czarno, jedynymi ozdobami, jakie pozostały, były korony, przez co nawet Viorica wydawała się nieco przerażająca. Stali sztywno, ostre, zimne światło podkreślało każdą zmarszczkę. Meldunki, jakie co jakiś czas dochodziły do mojego radia, sprawiały, że uśmiechałam się coraz szerzej i cieszyłam się, że kamera tego nie uchwyci.

– Pani generał, spory oddział zbliża się do tylnej bramy, zatrzymamy tak dużo, jak się da.

– Mniejszy idzie na główną bramę, oni nie będą problemem.

Mimowolnie napięłam mięśnie. Akurat wtedy dotarły mnie słowa przemówienia jego wysokości.

– Nie chcę, aby historia zapamiętała mnie, jako króla, który atakował, ale który się bronił.

Bo to właśnie robił. A ja nie mogłam pozwolić na to, żeby rodzina królewska żyła w ciągłym zagrożeniu. Byłam im to winna. Właśnie dlatego dzisiaj tu byłam.

– Pani generał, weszli do zamku.

– Wszyscy na stanowiska. Tak, jak ćwiczyliśmy – odpowiedziałam cicho, nie ruszając się.

– Idą do Sali tronowej. Powodzenia, pani generał – usłyszałam jeszcze, zanim ciężkie drzwi otworzyły się z hukiem.

Przez wejście wlały się dziesiątki mężczyzn i kobiet, najdziwniejsza armia jaką w życiu widziałam. Byli zbiorowiskiem niemal przypadkowych ludzi, dziwną masą kolorów i strojów wskazujących na różny stan majątkowy. Duża część miała na twarzach wymalowany wizerunek dębu. Dyszeli ciężko, najwyraźniej moi ludzie nie byli zbyt łatwym przeciwnikiem. I bardzo się z tego cieszyłam. Większość ściskała w dłoniach pistolety, które najlepsze lata miały już dawno za sobą. Widziałam karabiny używane kilka dekad temu, ale byłam przekonana, że działają bez zarzutu. Nie mogłam nic poradzić na myśl, że któryś z nich bez problemu mógłby przebić się przez mój kombinezon. Mimo ogromnej ilości, stali jak zamurowani, nie do końca rozumiejąc, na co patrzą.

Powoli, nie spiesząc się, wstałam z mojego miejsca na schodach prowadzących do tronu. A właściwie jego doskonałej repliki. Wyłączyłam przekaz z przemówienia, jaki oglądałam na telefonie i uśmiechnęłam się do tłumu.

– Chyba nie sądziliście, że będę aż tak głupia, żeby narażać rodzinę królewską – zaśmiałam się, mimo mnóstwa luf wymierzonych w moją stronę.

Rodzinę królewską wywieźliśmy późną nocą, w jednej z furgonetek dostawczych, do ich letniej rezydencji, w której kazałam zaaranżować kopię Sali tronowej w zamku. Transmisja odbyła się stamtąd, a rodzina królewska była chroniona przez oddział, w którym byłam za czasów szkolenia. Ufałam im bardziej niż samej sobie.

– Zajmijcie się nimi, chłopcy – rzuciłam, sama sięgając po pistolet.

Kiedy do Sali wpadli moi gwardziści, uzbrojeni po zęby, wiedziałam, że rozpęta się piekło. Odetnij przeciwnikowi drogę ucieczki, a zacznie walczyć zacieklej, bo nie ma nic do stracenia. Rosnąca z każdą chwilą plama czerni w morzu rebeliantów sprawiła, że pozwoliłam sobie na nikły uśmiech. Dzięki strzelcom na murach mieliśmy przewagę liczebną. Założyłam leżący za mną hełm, odbezpieczyłam pistolet i sama ruszyłam do walki.

Zakotłowało się. Strzały jeszcze nie padły, panowało zbyt duże zbicie. W ruch poszły pałki teleskopowe i paralizatory, słyszałam krzyki, które zlały się w ogłuszającą kakofonię. Bez względu na wszystko, kazałam moim ludziom czekać. Pierwszy strzał miał należeć do rebeliantów, przez ten czas chcieliśmy ogłuszyć ich jak najwięcej.

W głowie mi szumiało, moje ruchy były zaskakująco płynne, na każdą zmianę reagowała pamięć mięśniowa. Ktoś szarpnął za moją kurtkę, na co ja odpowiedziałam mocnym kopniakiem. Kolejny cios w brzuch skutecznie pozbawił mnie tchu, a przed oczami wystąpiły mroczki, jednak nie chciałam dać komukolwiek satysfakcji pokonania mnie, więc uderzyłam na odlew kolbą pistoletu i skrzywiłam się, na charakterystyczny trzask pękających kości. Poprawiłam cios kopniakiem i przeszłam nad wijącym się z bólu mężczyzną, rozglądając się za Nathanem. Ktoś pociągnął mnie za kołnierz kurtki. Strzepnęłam nadgarstkiem wolnej ręki, wydłużając pałkę teleskopową. Odwróciłam się i uderzyłam nisko, prosto w kolano atakującej mnie kobiety. Wygięło się do wewnątrz pod nienaturalnym kątem, a ona sama padła na ziemię, z oczu poleciały jej łzy bólu. Kiedy podniosła oczy, zobaczyłam w nich najczystszą nienawiść.

– Bronisz morderców! – syknęła przez zaciśnięte zęby.

Podeszłam bliżej.

– Wiem. Sama jednym jestem.

Uderzyłam ją kolbą w potylicę, skracając jej ból. Rozejrzałam się po Sali. Teraz walczyło nas tutaj znacznie mniej, jednak ciągle przeważały nasze siły. Uśmiechnęłam się na myśl, że może nam się udać. Wtedy poczułam ból w lewej nodze. Kolano samo się pode mną ugięło, z oczu poszły łzy.

– Teraz wiesz, jak to jest? – usłyszałam za sobą.

Zmusiłam się, żeby wstać i odwrócić się w stronę napastnika. Przede mną stał Nathan.

Zamarłam na chwilę dość długą, żeby powtórzył cios, tym razem celując w prawe kolano. Zacisnęłam zęby.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz?

– Ja? Walczę po właściwej stronie.

Zmierzyłam go wzrokiem. Na jego twarzy też wymalowano dąb, a w ręku trzymał pałkę, pewnie zabraną któremuś z naszych... moich ludzi.

– Ty byłeś tym kretem – powiedziałam cicho, kiedy szarpnięciem zdjął mi kask z głowy.

Uklęknął przy mnie.

– Po prostu zrozumiałem tych ludzi, Am. Rodzina królewska walczy z ludźmi, którzy stracili swoje państwo, zamiast im je zwrócić i pomóc odbudować. Oni chcą tylko żyć w spokoju.

Spojrzałam na niego. To był Nathan. Mój Nathan. Ten sam, z którym spędziłam całe lata podczas szkoleń. Ten, który pierwszy wyrywał się do wszelkich zadań wymierzonych przeciwko rebelii. Mój najlepszy przyjaciel, ten który widział mnie w najlepszych i najgorszych chwilach, wspierał przez cały ten czas i potrząsał, kiedy przerastała mnie odpowiedzialność. On właśnie... mnie zdradził. Poczułam się, jakby wyrwano mi duszę i zostawiono w środku pustkę. Spojrzałam na niego, nie wierząc w to, co przed chwilą powiedział.

– Nathan, czy ty siebie słyszysz?! Ci ludzie wymordowali całe miasto, testując tam swoją broń! Wiesz, ilu gwardzistów chowaliśmy przez nich! Oni zabili Kaydena! – krzyknęłam mu w twarz, nie panując już nad łzami.

Pokręcił głową, nie zmieniając ani na chwilę wyrazu twarzy.

– Wiedział, na co się pisze. Sami to na siebie ściągnęliście, nikt wam nie kazał pchać się w te mundury.

Rzuciłam się do przodu, wyrywając mu pałkę i przygważdżając go do ziemi.

– Im może nie. Ja się w tym mundurze urodziłam.

Huk wystrzału był nagły, sekundę po nim uderzyła mnie potężna fala bólu, która przetoczyła się przez całe moje ciało. Nathan zrzucił mnie z siebie niedbałym ruchem, a ja zwinęłam się, czując jak przez moje ubranie przesiąka ciepłą krwią. Jej metaliczny smak czułam w ustach, kiedy zakasłałam, bryzgnęłam przed siebie czerwienią. Mój wzrok zaczął się rozmazywać, kiedy nadludzkim wysiłkiem skupiłam się na broni, którą trzymałam w rękach. Spojrzałam na stojącego nade mną chłopaka, który wyglądał coraz bardziej jak rozpływająca się na wszystkie strony farba.

– Wybacz Amelie, musiałem. Dla dobra sprawy.

– Obyś nie spotkał mnie po drugiej stronie – wychrypiałam, zanim uniosłam ręce i strzeliłam.

Sekundę później wszystko pokryła czerń, a ja przywitałam ją jak starą przyjaciółkę.

GwardzistkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz