Rozdział 7

7K 407 19
                                    

Przekręciłam się na drugi bok, ziewając przeciągle. Nie miałam ochoty wstawać, ale dzisiaj był czwartek, więc musiałam iść do szkoły. Niechętnie otworzyłam oczy. I zamarłam. ''To niemożliwe...'' Byłam w moim pokoju. W Canberze. Gwałtownie podniosłam się do pozycji siedzącej. ''Czyli to  był sen?'' Odrzuciłam kołdrę, zeskakując z łóżka. Wszystko było na swoim miejscu. Szafa, rozwalone ubrania, książki, zdjęcia... Wszystko. Pokręciłam się chwilę po pokoju, dotykając każdej rzeczy. To było takie surrealistyczne.

Uśmiechnęłam się i zerknęłam na zegarek. Była dopiero ósma, a skoro był czwartek, to oznaczało, że zajęcia zaczynałam o dziesiątej. Spokojnie ruszyłam do kuchni. Zalałam czajnik i wstawiłam na kuchenkę. Nie byłam wyjątkowo głodna. Póki woda się gotowała, mogłam się ubrać. Wcisnęłam się w podarte, czarne spodnie oraz szary, za duży sweter. Wiązałam włosy w kitkę, kiedy usłyszałam gwizdek czajnika. Przeciągając pasma, ruszyłam do kuchni. Zacisnęłam gumkę i złapałam czajnik. Zalałam kubek wodą, po czym wrzuciłam do niego torebeczkę owocowej herbaty.

Po jakiś piętnastu minutach opróżniłam kubek do dna, więc zaczęłam się pakować. Schowałam wszystkie potrzebne rzeczy do torby, a telefon wsunęłam do kieszeni. Próbowałam wcześniej kilka razy dodzwonić się do taty, ale bez skutku. Wzdychając, ruszyłam do przedpokoju. Założyłam buty oraz kurtkę i złapałam klucze z komody. Sprawdziłam jeszcze czy na pewno wszystko wyłączyłam, po czym podeszłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę i przyciągnęłam drzwi do siebie.

Nagle nie byłam na klatce schodowej. Byłam na ulicy. Dokładnie przed bankiem. Tym, w którym we śnie mój ojciec został postrzelony. Wszędzie kręciło się mnóstwo ludzi. Przechodnie, policja, reporterzy. Byli wszędzie. Jakoś nikt nie zwracał na mnie uwagi. I wtedy to we mnie uderzyło.

Zaczęłam biec w stronę największego zamieszania. Po drodze zsunęła mi się torba, ale nie przejmowałam się nią. Musiałam się upewnić, że tacie nic nie było.

Nie patrzyłam na nikogo. Żadna z mijanych osób nie miała dla mnie znaczenia. Przepychałam się przez tłumy, usiłując dostać się bliżej. Ominęłam jakiegoś chłopaka i wtedy to zobaczyłam. Karetkę. A w niej, jego. Krzyknęłam na ile tylko było mnie stać, ruszając w jej stronę. Byłam naprawdę blisko niej, kiedy złapało mnie dwóch mężczyzn. Biłam ich, krzyczałam, ale oni byli odporni. Trzymali mnie mocno, nie dając za wygraną. Nagle ich uścisk stał się lżejszy. Wykorzystałam to, wyrywając się. Wbiegłam do karetki, dopadając do taty. Złapałam go mocno za dłoń, a on spojrzał na mnie.

- Lou- mruknął, uśmiechając się.

- Tatusiu- nie przestając płakać, podniosłam jego dłoń i pocałowałam ją.

- Młoda, co ty tu robisz?- wychrypiał z takim bólem, że moje serce zaczęło pękać jeszcze szybciej.

- Nie ważne, nawet nie znam odpowiedzi- westchnęłam ciężko.

- Kocham cię, wiesz o tym?- spojrzał mi prosto w oczy. Zaczęłam kręcić głową, a w oczach znów zapiekły mnie łzy.

- Nie mów tak- wyszeptałam- Zabraniam ci.

- Kiedyś jakiś facet zaopiekuje się tobą lepiej niż ja- uśmiechnął się słabo.

- Nikt nie zrobi tego lepiej- jęknęłam, opierając czoło na jego dłoni.

- Przepraszam kochanie- wyszeptał i odwrócił głowę.

- Nie- zaczęłam w panice- Nie! Przestań!- krzyczałam- Tato! Nie zostawiaj mnie! Kocham cię, rozumiesz?! Nie możesz! Błagam...

Krzyczałam, płakałam, szarpałam się. Ale to nie miało znaczenia. Bo on odszedł. I wtedy zrozumiałam wszystko...

A rzeczywistość uderzyła we mnie ze zdwojoną siłą, jakbym walnęła w ścianę, gdy otworzyłam oczy.

~*~

Okey. To coś powyżej... BARDZO ZA TO PRZEPRASZAM. To jest beznadziejne. Wybaczycie mi...?

Butterfly | HSWhere stories live. Discover now